Wraca wiek niepokoju
Znów idzie czas marny, więc tytuł Wiek niepokoju (poematu W.H. Audena i II Symfonii Leonarda Bernsteina) brzmi nader aktualnie. Jedno i drugie dzieło powstało już po II wojnie światowej, ale opowiada o czasach wojny.
Choć jego bohaterowie, czworo nowojorczyków, którzy w nowojorskim barze rozmawiają o życiu i piją, fizycznie są od wojny daleko, ale jest obecna w ich myślach. Muzyka – poza jednym swingującym fragmentem, zapowiadającym już jakby West Side Story – utrzymana jest w stylistyce „poważnego Bernsteina”, w pobliżu neoklasycyzmu, ale nie pozbawiona dramatyzmu i patosu. Właściwie trudno powiedzieć, czemu kompozytor nazwał ją symfonią. To cykl wariacji na fortepian z orkiestrą, w których solista ma koncertującą rolę, więc jest to coś na kształt koncertu fortepianowego. Soliście potrzebne są tu zarówno umiejętności techniczne, jak dbałość o brzmienie i nastrój.
Jerzy Maksymiuk, który na swój koncert z orkiestrą Filharmonii Narodowej dobrał program, który wydawałby się ryzykowny w wykonaniu każdego poza nim, umieścił ten utwór w drugiej części występu, a solistą był Sebastian Knauer, który znany jest bywalcom festiwalu Chopin i Jego Europa. Pojawił się tam parę razy; grał m.in. koncert Franza Xaviera Mozarta, dał recital grając na przemian na fortepianie historycznym (Mendelssohn, Schubert) i współczesnym (Beethoven, Schubert); wystąpił też jako kameralista z Danielem Hope (to już nie w ramach festiwalu). Wspominając o tych koncertach pisałam, że to pianista bardzo solidny, choć może nie olśniewający. Tak było i tym razem – wszystko było w porządku, zwłaszcza te spokojniejsze momenty, kiedy można było pomuzykować. Taki był też bis, również Bernsteina, zapowiedziany przez pianistę: ostatni z cyklu 13 Anniversaries, In memoriam Ellen Goetz – owa Ellen, jak powiedział, nie była znajomą kompozytora, lecz po prostu fanką, która zaczepiła go na ulicy z wyrazami sympatii. II Symfonię usłyszymy znów (mam nadzieję) za półtora miesiąca w wykonaniu Krystiana Zimermana.
Koncert rozpoczął się prawykonaniem nowego utworu Jerzego Maksymiuka, Arbor vitae II, a po nim wykonana została III Symfonia Jana Krenza. Kompozytor (w lipcu skończy 92 lata) był obecny na sali; wzruszający był moment, gdy dyrygent i solista waltornista Grzegorz Sabel zeszli ze sceny i przyszli do niego, by go uściskać, cała sala oczywiście wstała. Co łączy te dwa utwory? Tak, jak w przypadku Bernsteina, zostały napisane przez czynnych dyrygentów i wykazują świetną znajomość środków orkiestrowych. Przy tym obaj kompozytorzy-dyrygenci mają przyswojone zdobycze powojennych awangard i sonoryzmu, w obu utworach mamy ciekawe pomysły instrumentacyjne: u Maksymiuka np. zestawienie fortepianu z tubą, akordeonów (Motion Trio) z duetem klarnetów lub pikuliną, czelesty z dętymi itp.; u Krenza orkiestra zawiera tylko smyczki, perkusję, instrumenty klawiszowe i do tego róg solo. Tyle podobieństw, ale więcej jest różnic: Maksymiuk jest bardziej liryczny, choć i fragmentów żywych, toccatowych nie brakowało (liryczności sprzyjała też partia sopranu solo, zwłaszcza dzięki pięknej barwie głosu Iwony Hossy; trudno mi było tylko zrozumieć, czy to była wokaliza, czy jednak jakieś słowa). Muzyka Krenza jest bardzo serio, dramatyczna, ale i elegijna, powraca motyw Dies irae, a finał nosi podtytuł Purgatorio. Czyli – o rzeczach ostatecznych.
Miło było zobaczyć na tym niełatwym programie niemal pełną salę.
Komentarze
Zainspirowana przez maestro Maksymiuka postanowiłam poszukać Drzewa Życia u źródła, w biblijnym Edenie. Jak mi się wydawało, łacińskiego właśnie arbor vitae, greckiego to dendron tes dzoes. I ciekawostka.
Sprawdziłam łącznie 22 wersety z greckiej Septuaginty, łacińskiej Wulgaty i Nowego Testamentu w „zepsutej” grece, czyli koine. 18, w tym wersy Księgi Rodzaju, wspomina lignum vitae i to ksylon tes dzoes, czyli jednak zasadniczo… drewno, materię z drzewa pozyskiwaną. Zostałam więc z rajskim Drewnem Życia:)
Ale już na temat. Wieczór koncertowy udany, dla mnie zwłaszcza druga część. Melodyjny niepokój, zadowalająco pełna sala i tradycyjny już zimową porą szelest wyłuskiwanych cukierków na gardło:)
A tymczasem rozstrzygnięto I etap Konkursu Wiolonczelowego im. Lutosławskiego. Korea górą!
http://www.lutoslawski-cello.art.pl/xi-konkurs-uczestnicy.html
Nie chodziłam na przesłuchania, nie powiem więc, czy werdykt jest sprawiedliwy 😉 ale jedynej Polce w II etapie, Krystynie Wiśniewskiej, kibicuję – zetknęłam się z jej grą parę razy, m.in. w Lusławicach, i podoba mi się. Ma charyzmę.
A wczoraj Marcin Zdunik wygrał w Trybunale Płytowym (wespół z Jeanem-Guihen Queyrasem), w koncercie C-dur Haydna. Nagranie Zdunika to debiutancka płyta z orkiestrą „Wratislavia” jeszcze z 2009 roku, czyli z czasu po wygranej w Konkursie im. Lutosławskiego. W Trybunale był faworytem od początku i wyprzedził m.in. Rostropovicha i Isserlisa:-) Myślę, że jest on naprawdę znakomitym wiolonczelistą. Szkoda, że stosunkowo niewiele gra w światowych salach koncertowych. Tak wiele obecnie zależy w tym zawodzie chyba jednak od szczęśliwego przypadku, który sprawi, że dostanie się możliwość. W Polsce doceniany i myślę, że spełniony. Idzie drogą swojego nauczyciela Andrzeja Bauera, ale życzyłabym sobie, żeby mógł dojść jeszcze dalej.