Dziecięcość Bostridge’a

Warto było przyjechać na ten koncert. Jutro muszę być w Warszawie, ale postanowiłam, że muszę jednak posłuchać Bostridge’a, bo nikt inny tak nie śpiewa pieśni Brittena.

Ian Bostridge to śpiewak znakomity, ale specyficzny – nie wszystko w jego wykonaniu mi odpowiada. Jednak są rzeczy, dla których jest stworzony. Ze swoim recitalem, który dał w NOSPR z młodą pianistką Saskią Giorgini, wpasował się idealnie w ideę przewodnią tegorocznego festiwalu Kultura Natura, którą jest dziecięctwo. Nie dzieciństwo, nie dziecinność, ale właśnie dziecięctwo, czyli cecha, którą można mieć przez całe życie. I w Bostridge’u, mimo że jest poważnym śpiewakiem i nawet filozofem, wyraźną nutę dziecięcości się wyczuwa, patrząc na jego bardzo szczupłą sylwetkę i charakterystyczne rysy twarzy, w których emocje odbijają się niezwykle plastycznie. Jak u dziecka właśnie.

Bostridge połączył na tym recitalu Schumanna i Brittena – każdym z nich intensywnie się zajmuje od dawna. Każdy z tych kompozytorów ma do tematu inne podejście, zresztą także różnorodne. Każdą z części rozpoczynał cykl Schumanna: w pierwszej był to wybór z Liederalbum für die Jugend op. 79, przypowiastki, w których łagodność i zachwyt wiosenną przyrodą przeplata się z okrucieństwem; w drugiej – Fünf Lieder op. 40, w których już okrucieństwo dominuje (teksty są w większości Hansa Christiana Andersena). Pieśń Muttertraum jest wręcz upiorna – sielankowy obraz matki zachwyconej swoim śpiącym maleństwem zestawiony jest ze złowrogim krakaniem kruka za oknem, wróżącym maleństwu rychłą śmierć. Bostridge wcielił się w tego kruka tak, że ciarki przechodziły.

Britten – co tu dużo mówić, to jest wielkie. Zarówno Winter Words op. 52 jak Who Are These Children? op. 84 operują między melancholią w pierwszym z cykli a tonem złowrogim w drugim, bolesnym i zatrutym wojną i śmiercią. I znów: aktorstwo Bostridge’a jest tu niesamowite. Każde ze słów zostało zilustrowane, tłumaczenie właściwie nie było konieczne. Pianistka (która miała też swoje kilkanaście minut – Kinderszenen Schumanna, zagrane jednak nie najciekawiej) towarzyszyła śpiewakowi dyskretnie i wrażliwie, jednak to zupełnie inaczej brzmi, kiedy pianista jest bardziej wyrazistą osobowością, jak w przypadku Antonia Pappana, nie tylko wybitnego dyrygenta, ale też świetnego pianisty, który z Bostridge’em nagrał pieśni Brittena pięć lat temu. Tu ekspresje dwóch muzyków wspaniale współgrają i wzajemnie się wzmacniają.

Do programu artysta dodał jeszcze trzy pieśni Brittena, m.in. nostalgiczną Down by the Salley Garden i zabawną Oliver Cromwell – i bardzo dobrze, bo po niezwykle wyczerpującym emocjonalnie cyklu Who Are… było trochę rozluźnienia. Ale na bis był Erlkönig – co prawda nie Schumann i nie Britten, ale złowroga bajka o dziecięctwie, miłości i śmierci.