Najważniejsze jest być sobą

Wiem, wiem, czekacie na relację z występu Trifonova… Ale napiszę chronologicznie.

O 16. w sali kameralnej FN, przy nie całkiem zapełnionej sali wysłuchałam, jak Dmitri Alexeev gra muzykę romantyczną. To kolejna na tym festiwalu postać z pokolenia sześćdziesięcioparolatków, zwycięzca konkursu w Leeds z 1975 r., dziś pedagog Royal College of Music. Raczej ominęły nas jego występy i okazuje się, że szkoda – wciąż widoczne są ślady dawnej świetności. Pianista wywiera ujmujące wrażenie – coś jak Askenazy, niewysoki, siwy pan o inteligentnej twarzy i sympatycznym uśmiechu. Skromny, bezpośredni, po prostu gra i choć nie jest to już idealne, jak to bywa u profesorów rzadziej już siadających do klawiatury, jednak jest w tym wielka klasa. Choć niekoniecznie można było się z tym zgadzać. Jego Schumann (Blumenstück oraz Kreisleriana) był intymny, podobnie Skowronek Glinki w transkrypcji Bałakiriewa. Kilka utworów Skriabina zagrał jednym ciągiem i nie był to Skriabin mgliście narkotyczny, jakiego lubię, ale bardzo konkretny. Na koniec Chopin: mazurki z różnych opusów nie były właściwie mazurkami, tylko subtelnymi miniaturami, a Polonez As-dur, chyba jedyny utwór zagrany w pełni z grandezzą, był jakby wspomnieniem dawnej interpretacji Rubinsteina. To bezpretensjonalne granie wywarło piorunujący efekt na publiczności, która po prostu nie chciała go wypuścić. Bisował więc aż cztery razy: Mazurkiem f-moll op. 63 nr 2 Chopina, Etiudą dis-moll Skriabina, Preludium gis-moll Rachmaninowa i znów Chopinem – Mazurkiem a-moll op. posth. „Bo, pani Doroto – powiedziała do mnie wychodząc znajoma – najważniejsze jest być sobą”.

Sobą jest też z pewnością Howard Shelley, który nade wszystko uwielbia grać bardziej lub mniej słusznie zapomniane koncerty fortepianowe i czyni to jak najuczciwiej, żeby słuchacz mógł wyrobić sobie zdanie. Na początku koncertu w Studiu im. Lutosławskiego zadyrygował III Symfonią D-dur Schuberta – zabawny to utwór, w pierwszej części prawie mozartowski, w drugiej haydnowski, w trzeciej ogólnie wiedeński, dopiero w finale w najczystszym schubertowskim stylu. Potem Shelley siadł do fortepianu i zagrał Koncert fortepianowy E-dur Józefa Krogulskiego. Bardzo mnie ten utwór ubawił i trzeba stwierdzić, że jak na piętnastolatka (ale nie geniusza) jest to rzecz całkiem zgrabna, choć też, jak w przypadku wczorajszego Franza Xavera, trochę poplątana w formie. Są tam różne dziwaczne pomysły, jak np. kotły na rozpoczęcie i zakończenie wolnej części; ten koncert także mógłby mieć przydomek militaire, tyle jest tam motywów sygnałowych wspartych przez kotły właśnie.

No i na koniec parędziesiąt minut najczystszej poezji. Moim zdaniem Koncert f-moll bardziej pasuje do subtelnej, poetyckiej natury Trifonova. Zagrał go przepięknie! Aż pomyślałam, że gdyby tak było w finale konkursu, pierwsza nagroda mogła być bezapelacyjna. Choć dyrygent zapewne nie współpracowywałby tak, jak Shelley, który jako pianista wspaniale wyczuwa kolegów. Publiczność szalała i zerwała się od razu. A solista jak w transie zagrał trzy bisy: Schubertowskiego Pstrąga w transkrypcji Liszta oraz dwie etiudy Chopina z op. 25: nr 2 f-moll (w życiu nie słyszałam tego w takim tempie) i nr 12 c-moll. Kiedy schodził ze sceny, ledwie się już biedak trzymał na nogach.

U Trifonova cudowna jest ta spontaniczność, naturalność, muzykalność wychodząca wszystkimi porami skóry. On ujmuje zupełnie czymś innym niż precyzyjna i wystudiowana Avdeeva czy mroczny i introwertyczny Khozyainov. Ale te trzy osobowości mi wystarczają za cały konkurs. A Trifonov z tej trójki ma to do siebie, że godzi wszystkich.

PS. Właśnie dostałam do ręki świeżą ciepłą płytkę z nowej, „fioletowej” serii – dzieł twórców współczesnych Chopinowi, ale w odróżnieniu od serii „ceglastej” wykonywanych na współczesnych instrumentach. Są to koncerty Dobrzyńskiego i Lessla w wykonaniu Shelleya – nagrania z poprzednich festiwali.