Beethoven w Eindhoven

Z okazji meczu recital Krystiana Zimermana w De Lage Landen Zaal w Eindhoven nie został wyprzedany w stu procentach, jedynie w ok. 90. Ci, co nie przyszli, to frajerzy, bo przecież nawet my, łącznie z bohaterem wieczoru, mogliśmy potem jeszcze obserwować w telewizorze historyczny moment, jak Holandia wkopuje Hiszpanii 5:1.

Tak czy siak, wygrany był ten, co był na sali – tak sobie myślałam o tych, co pragnęliby być, bo wolne miejsca były i owszem. Ale cóż, piłka kopana króluje. Kiedy jadąc z lotniska do hotelu wysiadłam z autobusu koło Concertgebouw, mało nie powaliła mnie ściana dźwięku – huku raczej – dobiegająca z Museumplein, gdzie urządzono strefę kibica. Mam nadzieję, że w niedzielę będzie tu spokojniej…

W Eindhoven skupiliśmy się całkowicie na muzyce Beethovena, bo okazało się to jednak możliwe. W pierwszej części siedziałam trochę może zbyt daleko, ale przy drugiej sonacie pochyliłam się do przodu i słuchało się wówczas już lepiej, a jakość całkiem się już zmieniła, gdy w drugiej części zmieniłam miejsce na bliższe.

Przy pierwszej z sonat, op. 109, pierwszym słowem, jakie mi się skojarzyło, była niewinność. Niewinna, pogodna była część I, także finałowe wariacje (choć parę momentów bardziej, by tak rzec, rubasznych), a nawet środkowa, bardziej burzliwa część, była dość łagodna. Moje skojarzenie okazało się słuszne, ponieważ artysta powiedział po koncercie, że przecież utwór ten był dedykowany nastoletniej dziewczynie, Maksymilianie Brentano, córce jego dawnej miłości – Antonii. I – wedle niego – jest on muzycznym opisem tej dziewczyny. Myślę, że interpretacji tego utworu może być o wiele więcej, ale i ta jest w jakiś sposób przekonująca.

Sonata As-dur op. 110 ukazała wirtuozerię artysty w zmienności nastrojów i – co imponujące – barw dźwięku. Pierwsze wejście fugi było przeprowadzone dźwiękiem stłumionym i matowym, jakby wyłaniającym się z nicości, a drugie – z tematem w inwersji – dźwięcznie, jakby demonstrując, że to zupełnie inna sprawa. Przesmutne powolne części, narastania i opadania, pozorny finał po pierwszej fudze i „nadprogram” po drugiej – wszystko to rozegrane było po mistrzowsku.

Co ciekawe, ogólnie tempa były raczej szybkie. To samo dotyczyło ostatniej z sonat, op. 111. Po dramacie pierwszej części znów niebiański spokój w arietcie i narastanie w kolejnych wariacjach nie tak dramatyczne, jak to zwykle się grywa – tu także tempa były ponadprzeciętnie, dość wspomnieć, że owa słynna wariacja o rytmie boogie-woogie wcale tego rytmu w tym wykonaniu nie przypominała, była po prostu szybsza.

Długo by jeszcze opowiadać… ale pora późna, coś może jeszcze da się uzupełnić po wykonaniu w Concertgebouw; dodajmy może tyle, że stojak był spontaniczny i natychmiastowy. Ale bisów nie było.