Rezydenci i gość

Landfall, utwór Laurie Anderson na Kronos Quartet i nią samą, to stosunkowo świeży, bo mający rok projekt. Stanowił bardzo sympatyczne zakończenie trzydniowej rezydencji kwartetu na Sacrum Profanum.

Laurie Anderson to niespokojny duch. Ma ogromną wyobraźnię, osobowość i własny język – nawet nie tyle muzyczny, co poetycki. Pełen sprzecznych z pozoru uczuć: subtelności, humoru, melancholii i przewrotności. Jej obecność na scenie również budzi sympatię, ma w sobie coś niezwykle ujmującego. Landfall to ciąg muzyczno-poetyckich scenek, polifoniczny, z ukazującymi się na ekranie napisami, których odbiór jest zakłócany albo przez zbytnią szybkość, albo przez zniekształcenia czcionek. Sama Laurie gra na skrzypcach elektrycznych, na małym keyboardzie i mówi. Ma piękny, głęboki głos, ale czasem przetwarza go odzywając się głosem męskim i znakomicie się tym bawiąc. Scenki zmieniały się jak w kalejdoskopie, choć tworzyły zdecydowanie jedną całość, mówiły jednym językiem. Trwało to wszystko ponad 70 minut, a zleciało bez dłużenia się.

Inaczej niż w wypadku Philipa Glassa, którego utworów na festiwalu wykonano chyba najwięcej. Wczoraj Kronosi wykonali jego nowy, VI Kwartet smyczkowy, nie mniej banalny niż inne… A wcześniej, na koncercie w Muzeum Inżynierii Miejskiej, wykonanie przez świetny skądinąd zespół Bang on a Can-All Stars utworu Two Pages (and these are, in fact, two pages – podkreślił szef zespołu), było po prostu wykańczające. Na dodatek duszno tam było potwornie i człowiek tylko czekał końca. Powiem też szczerze, że i reszta programu tego koncertu jakoś mnie nie zainteresowała; odnotuję tylko kolejną (w przerwie między tym programem a Glassem) przeróbkę polskiej muzyki dokonaną przez Skalpela – Autumn Music Panufnika (z której pozostało niewiele, ale nieźle się słuchało).

Wczorajszy występ Kronos Quartet był kolejnym z cyklu The Best Of. Dużo już takich przeglądów się słyszało i co mnie uderzyło: właściwie wszystko w ich wykonaniu brzmi podobnie, tj. gładko i perfekcyjnie, nawet gdy grają utwory wymagające specjalnego, chropawego dźwięku, jak blues Last Kind Words czy też jeden z ulubionych bisów, czyli Purple Haze – bo „zaczynaliśmy karierę w Seattle, więc wypada zagrać na jubileusz coś najsłynniejszego chyba muzyka z tego miasta”, powiedział David Harrington. Żałoba WTC 9/11 Steve’a Reicha nie była jakoś bardzo wstrząsająca (kompozytor zastosował ten sam chwyt, co zawsze: melodie wypływające z mówionego tekstu), za to Sunny Yang pięknie i rzewnie naśladowała na wiolonczeli śpiew kantora Altera Yechiela Karniola. Skrzypeczki z innym znów rodzajem rzewności zaśpiewały po szwedzku (Tusen Tankar), był oczywiście temat z Requiem dla snu, był najwcześniejszy napisany dla nich utwór Rileya (regularna passacaglia!). Ogólnie było miło, bez głębi. Ale chyba po prostu mieliśmy dobrze się bawić. Zresztą co się czepiać – to naprawdę znakomici muzycy.

Tyle mojego Sacrum Profanum. Rano do Warszawy, prosto na Warszawską Jesień.