Joanna, córka księdza

Giovanna d’Arco to dzieło młodego, 32-letniego Verdiego, który w tym czasie prawdziwie produkował opery – co rok prorok, a w rzeczonym 1845 r. stworzył nawet dwie (jeszcze Alzirę). Stylistyka tego dzieła jest typowa dla tego okresu: to istna kataryna, z walczykami i marszykami, z ansamblami ciągniętymi w nieskończoność. Można to kochać, można się na tym śmiertelnie nudzić, ale trzeba przyznać, że ma to pewien (dla nas dziś na swój sposób perwersyjny) wdzięk, nie mówiąc już o wymaganiach wokalnych – jak kto dobrze to śpiewa, to słuchacz zapewne nudzić się nie będzie.

Wiadomo jednak, ze libretto tej opery jest totalnie niemądre i ahistoryczne, a wszystko po to, by zaistniał duet miłosny i dramat między ojcem a córką, motywy, które Verdi uwielbiał, a które miał za sześć lat doprowadzić do perfekcji w Rigoletcie. W każdym razie Joanna d’Arc jest w tym libretcie ukochaną króla Karola, która dokonawszy zwycięstwa w jego imieniu sama go koronuje (!), ale jej własny ojciec, który myśli, że dziewczyna ma konszachty z diabłem, sam wydaje ją Anglikom. Nic się tu kupy nie trzyma, bo potem ojciec uwalnia więzioną zrozumiawszy swój błąd i ta pędzi w bój, by zginąć na polu walki. Stosu w tej operze nie ma. A król pęka z bólu po jej utracie.

Oczywiście nic z tego nie jest prawdą. Nie było żadnych kontaktów emocjonalnych między Joanną a przyszłym Karolem VII, nie zginęła, jak wiadomo, w bitwie, lecz na stosie, a osądzona została za herezję; pod sąd wysłał ją bezprawnie biskup Pierre Cauchon. Kamieniem obrazy było oczywiście noszenie przez nią męskiego stroju (i, co tu dużo mówić, fakt, że była mężniejszym dowódcą i lepszym strategiem od facetów). A Karol całkowicie, że tak się brzydko wyrażę, olał Joannę i nie uczynił gestu, by ją ocalić, choć wszystko jej zawdzięczał.

Reżyserka spektaklu w Operze Wrocławskiej Natascha Ursuliak i dramaturg Annie-Laure Drüner postanowiły pogodzić ogień z wodą i dostosować libretto do prawdy historycznej. Niczego głupszego nie mogły zrobić. Przecież tekst nadal jest śpiewany ten sam. Tak więc z postaci ojca Giovanny, Giacomo, zrobiono księdza inkwizytora, zatem w wielu miejscach wynika z tekstu, że dziewczyna jest córką księdza (zważywszy np. słowa Giacomo o tym, że „miała zamknąć mi oczy”), choć z drugiej strony młody i przystojny Mariusz Godlewski nie wygląda na tatę Anny Lichorowicz. Wszystkich głupot opisywać nie będę, dodam tylko, że w ramach „zbliżania się do prawdy historycznej” w finale demoniczny tatulo-księżulo morduje nieszczęsną dziewczynę, która oczywiście musi potem wstać i odśpiewać finałową arię. Cudnie wprost.

Dramaturgia dramaturgią, ale reżyserii to tam w ogóle nie widać. Kompletna jakaś amatorszczyzna. Scenograficzna koncepcja jest w stylistyce pomysłów Michała Znanieckiego: całość niemal spektaklu rozgrywa się (jak II akt Łucji z Opery Narodowej reżyserowanej przez MZ), by tak rzec, leżąc na boku, w głębi z tyłu widzimy krzyżowe gotyckie sklepienie katedry (w Reims?), a ludność przemieszcza się po jakichś chodnikach-podestach, które są „filarami” tejże katedry.

Czy więc ten spektakl ma jakieś dobre strony? Tak – dyrygowanie pani dyrektor Ewy Michnik, ze świetnym tempem akcji. No i rola Mariusza Godlewskiego, cokolwiek by znaczyła – świetna i głosowo, i aktorsko. Anna Lichorowicz w roli tytułowej ma głos mocny jak trąba jerychońska, ale musi bardzo mocno popracować nad emisją i barwą – w pianach, kiedy uważa, potrafi ładnie zaśpiewać, ale w forte strasznie naciska i w głosie coś blaszanego pobrzmiewa. (Dostała największe brawa, bo ludzie lubią, jak jest głośno – mam nadzieję, że jednak nie spocznie na laurach, bo dane bez wątpienia ma.) Karola gra dość nowy, moskiewski nabytek – Nikolay Dorozhkin (z początku za bardzo był tenorem na rykowisku, potem było lepiej). W sumie posłuchać było warto, zwłaszcza że tego się tu nie grywało. Mimo wszystko to kawałek muzyki.