Czy to warto?
Faust wyreżyserowany przez Roberta Wilsona w Operze Narodowej był, jak dla mnie, bardzo interesujący. Na forum Klubu Trubadur niektórzy wybrzydzają na reżyserię, a raczej na jej rzekomy brak. Ja zgadzam się z forumowiczem, który pisze, że Wilson jest po prostu wierny sobie. Dodam jeszcze, czego w tych wypowiedziach nie ma – także swojemu bardzo specyficznemu poczuciu humoru, uwidaczniającemu się zwłaszcza w ustawieniu postaci Mefista: groteskowego cyrkowego prestigiditatora w ubranku koloru burgunda, z cylindrem w tymże kolorze, spod którego, gdy go na chwilę zdejmuje w I akcie (a w ostatnim chodzi już cały czas bez niego), wystają białe różki na kształt króliczych uszu. Mefisto skacze też po scenie truchcikiem na króliczą modłę. (Fakt – reżyser nie zwrócił utworowi „zagrabionej metafizyki”.) Pantomima, jaka uprawiana jest w scenach zbiorowych, również bywa zabawna. Scenografia ascetyczna (poza ogromną biblioteką Fausta na początku), świetnie, jak zwykle, rozegrane światło. Ruchu w sumie jednak nie za dużo, zgodnie z tym, co Wilson zapowiedział na konferencji, że według niego kiedy się za dużo dzieje na scenie, nie sposób usłyszeć muzyki, on więc postarał się wyreżyserować rzecz tak, by muzyka była słyszalna. No i faktycznie chwilami przypomina to wykonanie koncertowe. Jednocześnie jest groteską, sztywność ruchów aktorów to pewne wyśmianie konwenansów, podkreślonych przez stroje stylizowane na XIX wiek.
Ja tam dostałam w sumie od tego przedstawienia, czego się spodziewałam. A jeszcze jak sobie przypomnieć sobie to, co Wilson zrobił w rodzinnym domu Mozarta w Salzburgu – tu jedno zdjęcie, tu dyskusja na ten temat na Mozartforum – to już nic w tym spektaklu zaskoczyć nie może.
Muzycznie było naprawdę dobrze – orkiestra pod batutą Gabriela Chmury brzmiała przyzwoicie, gdyby nie kilka kiksów w dętych, chór – dobra średnia, z solistów najlepszy był Mefisto (Rosjanin Vladimir Baykov), świetny też Walenty (Artur Ruciński), niezła Małgorzata (Włoszka Anna Chierichetti – wbrew temu, co piszą operomani, podobała mi się jej barwa głosu, a że była raczej nieruchawa, to najpewniej dlatego, że reżyser ustawił ją jako powściągliwą świętoszkę), sam Faust gorszy (Hiszpan Jose Luis Sola) – nie wyciągnął wysokiego c i głosik miał dość nikły. Ale ogólnie więcej plusów niż minusów.
No i co? Poszła na to kupa szmalu (koledzy z teatru pytali mnie po spektaklu: no i jak uważasz, czy to było warte takich pieniędzy?). Nie dość na tym, po tych paru październikowych przedstawieniach rzecz najpewniej zejdzie z afisza. Po prostu teatru nie stać na tantiemy dla reżysera. Można psioczyć na Pietkiewicza, że dał się w coś takiego wpuścić (swoją drogą co za ironia losu, że jedyne ciekawsze przedstawienie, jakie mu zawdzięczamy, ujrzało światło dzienne już nie za jego kadencji). Ale przecież to nie pierwszy raz. Podobnie było za poprzednich dyrekcji np. ze spektaklami Achima Freyera – Potępieniem Fausta i Czarodziejskim fletem. Kilka spektakli – i do widzenia, bo na więcej nas nie stać.
No i – jak myślicie, ma coś takiego sens? Bo tak musi być, żaden ze światowych tuzów reżyserii nie będzie stosował taryfy ulgowej dla Polski. Chcemy, żeby wielcy tu reżyserowali. Tak, ale konsekwencją musi być właśnie taka sytuacja. Warto? Nie warto?
Komentarze
„teatru nie stać na tantiemy dla reżysera”.
To znaczy, że nie ma związku pomiędzy wysokościa tantiem a wpływami z biletów. To jest wymarzona sytuacja. Bo rezyser ma możliwość realizować swą wizję w zupełnym oderwaniu od poziomu sprzedaży! Czy sprowadzanie światowych mistrzów ma sens… Chyba tak, przecież pracują tu i teraz, uczą tym samym…
Robert Wilson, moj Boze, jakiez to dawne czasy! Pamietam jego wielogodzinne Life and Times of Sigmund Freud widziane chyba w 1970 albo 71 roku, na ogromenj scenie Brooklyn Academy of Music. Zapamietalam poszczegolme sceny : taniec grupy gluchoniemych, ktorzy „slyszeli” stopami , jakies krecace sie od sufitem krzesla i to ze w spektaklu bylo „zaangazowane” male, chyba praotygodniowe kozlatko. A takze olsniewajacego mlodego aktora w roli ksiecia. Nazywal sie Andre de Groot.
Bylam na premierze w towarzystwie mojej owczesnej choreografki teatralnej Sally Bowden, ktora ich wszystkich znala.
I pamietam co mi sie wtedy w czasie spektaklu przytrafilo. Z chwila pojawienia sie na scenie Andre de Groota, poczulamsoe tak jakby uderzyl we mnie grom – nie moglam oderwac od niego oczu i niczego juz nie widzialam, procz niego.
Sally zobaczyla co sie ze mna dzialo i powiedziala, ze mnie z nim zapozna. PO skonczonym bodaj czterogodzinnym albo i dluzszym spektaklu, poszlysmy za kulisy. Zanim zdazylysmy wejsc do garderoby, Andre wyszedl do nas, serdecznie przywital sie z Sally, ktora mnie przedstawiala, wiedzialam ze Andre nie spuszcza ze mnie oczu, ale ja nie bylam w stanie patrzec na niego ani wydusic z siebie ani slowa , takie to bylo olsnienie, roztrzesienie. Zaprosil nas na party popremierowa, podal adres i powiedzial, ze zjawi sie tam za pol godzinym kiedy sie przebierze i rozcharakteryzuje. Wlascowie nie chcialam isc, bo nie podobalo mi sie to co se ze mna dzialo i uwazalam, ze nie mam prawa, bo jestem zajeta gdzie indziej kims innym. .
Ale poszlam. Wzielysmy taksowke. Party odbywala sie w jakiejs ogromnej brooklinskiej sali, pelnej oparow alkoholu i dymu z marijuany, pod sufitem obracala sie ogromna lustrzana kula, rzucajaca psychodeliczne odbaski na gesty tlum. Wcisnelam sie w jakis kat na podlodze i postanowilam, ze uciekne jak tylko Sally bedzie dostatecznie napompowana marijuana. 20 minut potem zobaczylam, ze Andre de Groot przybyl i wyraznie szuka kogos. A on, zdumiewajaco, szukal mnie! Odnalazl, probowalam cos belkotac o speltaklu, az sie zalamalam i powiedzialam, ze musze wracac daleko do domu. Ktos do nas podszedl i skorzystalam z okazji, zeby sie wymknac. .A kiedy schodzilam po schodach, uslyszlam ze biegnie za mna. Spotkalismy sie w drzwiach.
Sorry, powiedzialam, nie moge.
I pobieglam do metra.
Chyba 7-8 lat pozniej przecytalam w gazecie o spektaklu „Taniec derwisza”, ktorego jedyne przedstawienie mialo sie odbyc gdzies w Greenwich Village. W roli glownej nie Andre, ale Andy de Groot. I zdjecie na ktorym go rozpoznalam.
Nie poszlam. Wiele razy o tym myslalam.
Bardzo dziwna historia. Czasem takie rzeczy się zdarzają… Trudno je wyjaśnić czymkolwiek.
A wracając do Wilsona, jak patrzyłam na tego truchtającego Mefistę-króliczka, przypomniał mi się spektakl, który widziałam w Warszawie – cholera, prawie 30 lat temu! – pt. Curious George, według znanego komiksu:
http://en.wikipedia.org/wiki/Curious_George
Aż dziwię się, że w tej nocie w Wiki nie ma nic o spektaklu Wilsona. Tu jest wspomniany:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/17309,druk.html
George był tu po prostu facetem z przyczepionym małpim ogonem, który kicał po scenie z rękami ustawionymi jak przednie łapki królika, gdy staje słupka. Byłyśmy na tym spektaklu z siostrą i „Curious George takes a job” weszło do naszego słownika rodzinnego 😀
Znalazlam afisz z „Feuda” i nic wiecej. I premiera byla w 1970r. a nie w 69-ym jak jest w opisie. Myslalabym, ze jest wiecej dokumentacji, bo bylo to glosne przedstawienie i bardzo pionierskie i awangardowe na tamte czasy. Chociaz wtedy wiecej w teatrze eksperymentowano niz dzis.
http://www.columbia.edu/cu/lweb/eresources/exhibitions/treasures/html/250.html
A jednak 1969 – grudzien! Rok po moim przyjezdzie do Ameryki.
Helenko, ucieczkowe reakcje, za drugim razem też uciekłaś skoro nie poszłaś, choć w głębi zainteresowana spotkaniem byłaś, nie są po coś, są przez coś ? i stanowią o bólu istnienia ? Człowiek – puch na wichurze lęku…
Gdybyśmy przy stole po tej opowieści znad filiżanek herbaty patrzyły sobie w oczy może nie trzeba byłoby przez dłuższą chwilę ni jednego słowa? Czy jest ktoś, kto uciekania nie doświadczył, czy tylko go sobie nie uświadomił, oto jest pytanie… Może ważne.
Pozdrawiam Cię najserdeczniej, Teresa
Czy ma sens angażowanie artystów światowej klasy, gdy później teatr stać jedynie na 5 przedstawień. Nie ma – ale może mieć: jeśli spektakl zostanie zarejestrowany na DVD i następnie wydany. Obecnie przyzwoite zarejestrowanie spektaklu nie wymaga ekstra przygotowań i jest rzeczą dość prostą.
Tak – ale to też kasa, i to duża…
Jeśli tak by było, również byłabym za – niech mają szansę ci, którzy nie mogli się udać do teatru!
Widzę, że u Pani Kierowniczki też dziś krąży pytanie „kultura czy kość”? 😉
O ile ja wiem, to rzeczy prestiżowe, choć niedochodowe, robi się od czasu do czasu na całym świecie i nie tylko w kulturze. Nawet adwokaci dają się czasem w coś takiego wpuścić, co Pan Radca zapewne potwierdzi. 😉 Wiadomo, że jak nie będzie w polskiej kulturze kontaktu z tym, co się na świecie dzieje, to stanie się ona nieznośnie prowicjonalna, toteż mnie pytanie „czy warto?” w sensie finansowym wydaje się źle postawione. Ja bym zapytał „czy warto?” w tym sensie, czy rzeczywiście przedstawienie opłaciło się w sensie prestiżu, kontaktów, „promieniowania kulturowego”, itd., czy też posłużyło wyłącznie do pomachania znanym nazwiskiem i tyle.
Kiksy w dętych to dla mnie pół biedy, bo psy do zadęcia nie mają szczególnego nabożeństwa. Znacznie bardziej interesuje mnie pewien instrument smyczkowy, zwłaszcza jak jego przypięcie oznacza wyjście na spacer. 😀
Ma sens.
1. Allla słusznie zauważyła, że dobrze byłoby zadbać o umowę z artystą – wpływy od sprzedanych spektakli a nie sztywne wynagrodzenie.
2. Tylko 5 przedstawień za dużą kasę – korzyść odniesie publiczność, prawda, że nieliczna, ale w połączeniu z pomysłem Piotra (DVD) i podniesieniem poziomu artystycznego artystów uczestniczących ze strony polskiej – to się opłaci! Niebagatelną wartością jest zwiększenie wymagań krytyki i publiczności wobec miejscowych mistrzów, którzy powinni się przyglądać pracy mistrzów zagranicznych.
Know-How kosztuje…
Jestem za a nawet zzzaaa………
😉
To niech i pies coś z tego ma –
know-hau to jest specjalność psia! 😀
Ja mysle, ze owszem, warto. Nie wszystkie spektakle moga miec dluzszy run. Zwlaszcza chyba te Wilsona, bardzo wyczeropujace dla wykonawcow, ktorzy przeciez nie sa mechanicznymi zajacami.
Przed laty nie zobaczylam w Royal Opera Kniazia Igora wystawianego przez mojego Ukochanego RezyseraInscenizatora Wszechczasow
Andreia Serbana, bo run byl tylko przez 3 wieczory i bilety po 100 funtow najtanszy. Nalezalo zacisnac zeby i wydac. Zaluje do dzis. Bo kazdy jego spektakl jaki widzialam ( a Trojanki Eurypidesa 4 razy) zostal na reszte zycia, stal sie miara.
Mariusz Treliński już się cieszy, że w oczach śpiewaków teraz będzie aniołkiem po tym wycisku, jaki im dał Wilson 😀
Jak niektórym za drogo, to niech zaangażują Białą RÓżę z Dalikowa……
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=205#comments
To tu miało być:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=205#comment-25099
😆
A dziękuję, niezdara ze mnie…
To jest, myślę, też niezła droga, choć z wielkimi artystami pertraktuje się inaczej:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/60868.html
Pani Kierowniczko, jak to się robi, żeby link do blogu wypadał dokładnie w tym miejscu, w którym się chce? Bo mnie też się to jakoś nie udaje. 🙁
Bobiczku, ja po prostu naklikuję na pasek z datą i godziną, który znajduje się pod nickiem, i kopiuję adres, który wówczas wyskakuje na górze.
Ale fajna funkcja! Dzieki.
Dziękuję! Proste wynalazki szalenie ułatwiają życie. 🙂
Pytanie ktore Pani Kierowniczka przekazala, jest chyba zywcem z poprzedniego okresu, kiedy latwiej bylo jechac to samo przedstawienie niz przygotowac nowe. Akurat Drzewa umieraja stojac nie jest przykladem najtrafniejszym, ale fakt, ze mialy publicznosc przez tyle czasu mowi cos o publicznosci i jej podejsciu do sztuki ktora ma byc troche jak telewizja.
I mysle, ze sa sceny ktore maja obowiazek obslugiwac te publicznosc, od czasu do czasu podsuwajac jej cos bardziej atrakcyjnego, trudnego, lub drogiego.
Jak patrze na strone Metropolitan w Nowym Jorku, to wyglada to tak:
No Spektakle Tytul
1 15 Il Trovatore
2 11 Madame Butterfly
3 11 Rigoletto
4 10 La Rondine
5 10 Thais
6 9 Don Giovanni
7 9 La Sonnambula
8 8 La Boheme
9 8 La Damnation de Faust
10 7 Adriana Lecouvreur
11 7 Cavalleria Rusticana
12 7 Eugene Onegin
13 7 L’ Elisir D’amore
14 7 Orfeo Ed Euridice
15 6 La Traviata
16 6 Tristan Und Isolde
17 5 Rusalka
18 5 The Magic Flute
19 5 The Queen of Spades
20 4 Doctor Atomic
21 4 Lucia Di Lammermoor
22 3 La Cenerentola
23 2 Das Rheingold
24 2 Queen of Spades
25 1 Die Walkure
169 Suma przedstawien
Czyli poza stalymi pozycjami ktore ida od lat, jest tam pare ktore pojawia sie raz czy trzy jak sie tu mawia…
Och, Drzewa umieraja stojac. To bylo okropne. Nie ptrzestalam chichotac od pierwszego aktu. Bylam bardzo mloda i nie mialam szacunku….
Czulam sie jak mlody Irzykowski, ktory ogladal H. Modrzejewska z jaskolki („ten wyjec”).
Ale jeśli tak, to robić to w przypadku mniej nośnych oper? Takich, które i tak nie mogą liczyć na ‚masową’ publiczność, a które Opera, w końcu Narodowa, dla upowszechniania kultury powinna promować? Czyli nie Faust akurat?
Założyli mi wreszcie nowy internet. Jest taki szybki, że widzę Wasze wpisy, nim się ukażą….
zeen, widzisz wpisy przez szybki? 😯
Po jednym zebraniu i przed drugim dwie minutki z Wami pogadam 😀
NTAPNo1 – chyba troszkę się nie zrozumieliśmy. Nie chodziło mi o to, czy warto wystawiać spektakle rzadko wystawiane dla bardziej wybrednego czy wyspecjalizowanego widza. Ależ jest to oczywista oczywistość. Mnie chodziło o coś innego – o parę, która idzie w gwizdek, a raczej kasę, za która może można byłoby wyprodukować również coś ciekawego, ale nie aż tak drogiego. I o to, że Opera Narodowa w Warszawie nie ma takiego budżetu jak Met. Gdyby miała, nie stawiałabym w ogóle takiego pytania. I ograniczam się zresztą do jego postawienia jako temat do dyskusji, nie wyrażając swojej opinii.
Premiera spektaklu Wilsona była przesuwana parę razy, zaangażowano duże siły wykonawcze, a przy bałaganie organizacyjnym… np. odwołano wczesniejszy termin premiery, ale nie zawiadomiono p. Chmury i nie odwołano mu hotelu, przyjechał i dowiedział się na miejscu 😯 Koszta rosły i rosły. Dlatego właśnie, jak opowiedziałam, pytali mnie koledzy: jak uważasz, warte to było tej kasy i tego wysiłku? Ja odpowiadałam, że może aż takiej nie, ale nie żałuję, że to obejrzałam.
Bobiku,
podumaj nad nowym wpisem, bo ten już widziałem trzy kwadranse temu…
Wpisem czy komentarzem? 😉
A czy warto żeby na jeden koncert przyjeżdżał Pogorelich (albo inny sławny muzyk)?
Mógłby jeszcze zagrać parę koncertów w Łazienkach, Żelazowej Woli i kilku filharmoniach w Polsce. Może by taniej za bilety policzył…
Wiem, że produkcja operowa to nie wystawienie Steinwaya na scenę, ale myślę, że warto widzieć i wiedzieć co się dzieje – kategoria: zdrowy snobizm 😉
zeen, jak Ci szybki zaparują, to będziesz widział podwójnie…
Żeby przyjeżdżał Pogorelich – na pewno nie warto 😉 przynajmniej takie jest moje zdanie. No, ale cóż, jeszcze są zaczadzeni…
Czy Szanowny Gostek może zaszczycił występ tegoż w niedzielę w FN? Ja musiałam zaliczyć tego Fausta, ale nawet gdybym nie musiała, to już bym sobie takiej krzywdy nie wyrządziła…
Nie. Nie miałem (i wciąż nie mam) czasu, kasy i siły. Byłem za pierwszym razem, kiedy wpisał się do Księgi Guinessa z najdłuższym wykonaniem op. 111 od 1822 roku.
Oj, tak. Też byłam i się wkurzyłam. Natomiast wykonany latem Rachmaninow sprawił mi po prostu przykrość, czemu zresztą dawałam tu wyraz.
Mi ten Beethoven sprawił przykrość, bo wykonanie z płyty DGG z Etiudami Symf. uważam za wzorcowe (patrz mój wpis o zakazie nagrywania utworów 😀 ).
Nawet biorąc poprawkę na upływ czasu, inną wrażliwość i inne takie tam dyrdymały, nie spodziewałem się tak rozmiękniętego gluta.
No i proszę – kod się wyświetlił: 7111
Czy to znak?
Czego?
7111 – op. 111
takie mam skojarzenia czasami.
Rozmięknięty glut – o nieeee… Już sobie wyobrażam pięści zaciśnięte przez pewnego wielbiciela Pogorelicha, który z miłości doń obrzucił mnie w poście obelgami, że ośmieliłam się go skrytykować… Nie wpuściłam na antenę z powodu ogólnej obelżywości 😉
Nie mam zastrzeżeń do IP jako firmy, ale ta sonata przekroczyła moje możliwości i wytrzymałość.
Nie tylko sonata. Ja miałam wtedy w ogóle wrażenie, że on ma taką koncepcję: wszystko zagrać odwrotnie. Tam, gdzie ma być szybko – wolno, gdzie wolno – szybko, gdzie głośno – cicho, gdzie cicho – głośno. Nie mówiąc o tym, że było to przeraźliwie nudne…
Ale przynajmniej technikę jeszcze pokazał przyzwoitą. Natomiast w sierpniu to już nawet techniki nie było…
Jak odwrotnie, to i tak dobrze, że nie zagrał od końca… 😆
To by może było nawet ciekawsze 😉
Tylko wtedy nazwisko kompozytora na plakacie też lepiej by było napisać od końca 😀
Ale wtedy by się zrobił awangardowy free jazz i członkowie TIFCu by tego nie przeżyli.
[Chyba nikt nie przeżył, wokół taka martwa cisza…]
Alez ja napisalem, ze to nie bylo pytanie p. Kierowniczki, tylko Jej kolezenstwa.
A odpowiedz na pytanie postawione jak w wyjasnieniu – oczywiscie, ze nie. Nie powinno sie marnowac pieniedzy marna organizacja.
Co do roznicy budzetow Met i FN, to ona chyba nie jest az tak duza, jezeli sie spojrzy na to proporcjonalnie do produktu narodowego i jezeli sie porowna role obu instytucji. Ameryka jest potwornie uboga jezeli porowna sie dostepnosc scen teatralnych i operowych.
Zaliczylem tu pare razy wystepy opery objazdowej (4 spiewakow i kwartet fortepianowy zamiast orkiestry) i przypomnial mi sie Artos ktorym nas doksztalcano. Tyle, ze w ramach Artosu jezdzil np. Trzaskowski, co tu sie nie zdarza…
Komisarzu! Czego nikt nie przeżył? 😯
Ja żyję!
I Komisarz też…
I NTAPNo1, który pamięta Artos… Ech, przeszłość zamierzchła… jak się wrzuci do google’a, to wyskakują różne znaczenia, różne instytucje, a w tym znaczeniu nigdzie…
Szok. W Encyklopedii Muzyki też nic o Artosie nie ma!
Jest książka:
http://www.czytam.pl/k,abc_8858,Panstwowa-Organizacja-Imprez-Artystycznych-ARTOS-1950-1954-Iwona-Miernik.html
Nie wiem, jak długo jeszcze ta instytucja istniała. Dziś jest wiele agencji koncertowych o tej nazwie.
Stefania Grodzieńska w Pamiętniku chałturzystki wspomina imprezy, podobne bardzo do tych organizowanych przez Artos, z którymi jeździła po Polsce „nieść kulturę”. Występowano na ogół w domach kultury, zespół składał sie na ogół z pianisty, śpiewaków i poety, recytującego swoje wiersze (Broniewski). Grodzieńska zapowiadała. Kiedyś pianistką w zespole wyjazdowym była Halina Czerny Stefańska. Zespół po przyjeździe do miejscowości sprawdzał salę. Czerny Stefańska odkryła, że pianino, na którym miała grać jest nie do użytku, ponieważ część klawiszy się zapada i nie odskakuje. Kierownik domu kultury na reklamacje odparł: No, no! Nie takie tu grały i było dobrze.
Typowe 🙂
Pamiętam, że kiedyś te Wspomnienia chałturzystki czytałam z przyjemnością.
Tak sobie myślę, że trzeba będzie kiedy zrobić wpis o chałturach…
A jo byk chyba musioł o hauturach 🙂
Hau, Owcarecku! Myślę, że taki porządny pies nawet nie mógłby chałturzyć… hauturzyć to co innego 😆
No to se pohauturze piknie. Ale dopiero jutro, bo teroz to dzieciaki we wsi pobudze 🙂
Dobrej nocki 🙂
No bo to tylko podwórzowe pieski w nocy hauturzą 🙂
Dobrej nocki!
Ja też jeszcze żyję, ale co wchodzę na blog Pani Kierowniczki, to mi się jedna godzina życia gdzieś zawierusza. Dlatego nie mogę wchodzić za często, bo jak tak dalej pójdzie, to na końcu się okaże, że już mi nic czasu nie zostało. 😉
Hej, kudłatku! Ale wtedy przebiegniesz do siebie i znowu zyskasz godzinę 🙂
Muszę wreszcie iść do internetowców i coś z tym zrobić.
A, rzeczywiście. Mogę zostać Wielkim Manipulantem Czasowym biegając między blogami. Może skoczę jeszcze na jakiś amerykański albo chiński? 😀
Tylko żeby się w łebku nie zakręciło…
To pobiegnę w drugą stronę i się odkręci 😀
Jako ten cytowany w trzeciej linijce wpisu internauta wybrzydzający na reżyserię „a raczej na jej rzekomy brak” jestem poniekąd wywołany do tablicy. Czując się współgospodarzem forum Trubadura, miło mi, że p. Dorota podczytuje i linkuje nasze forum; myślę, że powinniśmy się tym samym rewanżować u siebie, zwłaszcza, że pojawiają się tu ciekawe wypowiedzi i informacje.
Trudno mi wchodzić w polemikę z blogiem, który nieledwie akapit wyżej ogłosiłem zaprzyjaźnionym, zwłaszcza w moim pierwszym tutaj wpisie – byłbym jako ten gość, który, nie zdjąwszy nawet palta, wdaje się w dyskusje z gospodynią.
Nieśmiało tylko zauważam, że znalazło się kilku recenzentów, którzy w przypływie odwagi cywilnej ogłosili jednak, że król jest nagi (Mendyk, Czopek, Lenarciński – http://www.e-teatr.pl/pl/repertuar/35043,szczegoly.html).
Pozdrawiam,
MB vel C
Cronwoodzie, na Mendyka to byl się akurat nie powolywała bo u niego lapsus goni lapsus – choreografem do Fausta ogłosil Bogdana Golę a występu ogólnie chwalonego Artura Rucińskiego wogóle nie zauważyl……
Witam kolejnego gościa z Trubadura, Cronwooda, i również ośmielam się nieśmiało zauważyć, że paru recenzentów, zwłaszcza tych, nie jest w stanie mi powiedzieć o czymkolwiek, że król jest nagi 🙂 I nie mówię tego z jakiejś pychy, ale z przyczyn takich, jakie podaje gamzatti. Czopek może jest i solidniejszy, ale jest przeraźliwym tradycjonalistą. A poza tym – czy fakt, że kilka osób ma inne zdanie w jakiejś sprawie, już oznacza, że jakiś król jest nagi? 😯
Ja nie jestem z kolei jakąś przesadną miłośniczką awangardy, czemu zresztą nieraz dawałam wyraz. Powiem tyle, a właściwie powtórzę z wpisu: znając twórczość Wilsona nie należało się spodziewać niczego innego, a ja osobiście nawet się zdziwiłam, że zrobił on coś tak (jak na niego) wiernego treści… We mnie ten spektakl protestów nie budził. Można Wilsona nie lubić. Może np. ktoś, kto – o czym też wspominałam we wpisie – zobaczy, co Wilson zrobił z miejscem urodzenia Mozarta, uzna to za świętokradztwo… To już rzecz gustu. Mnie samą to (Geburtshaus) z początku zatchnęło, a potem już się tylko śmiałam 🙂 I bynajmniej nie dlatego, że uznałam że król jest nagi, tylko Wilson bywa tak zabawny, że świetnie działa na moje poczucie humoru. Tak było i z Faustem, ze sztywnymi postaciami drepczącymi na scenie i truchtającym króliczkiem-Mefistem, które śmieszyły mnie nieodparcie, ale nie bardziej, jak mnie śmieszy muzyczka Gounoda upoczciwiająca piekło i szatany 😀
Też serdecznie pozdrawiam 😀
Co ja widzę! Cronwood ma ciekawy blog i jest jeszcze jednym kociarzem w tym tutaj towarzystwie 🙂 Teraz nie mam czasu, ale potem chętnie poczytam…
Myślę, że Faust Wilsona podobałby mi się, polegam na opisie pani Doroty i zdjęciach ze spektaklu. Bardzo lubię słuchać tej opery, zwłaszcza w świetnym wykonaniu (np.Sutherland i Corelli), pociąga mnie w niej inwencja melodyczna Gounoda, liryzm a szczególnie zamiana w Fauście niemieckich głębi na francuski wdzięk. Na DVD można obejrzeć Fausta Kena Russela z Opery Wiedeńskiej. Akcja jest przeniesiona w czasy wojny francusko-pruskiej, jest dużo kiczu, smakowicie podanego, niezwykły prolog (pantomima w trakcie uwertury) i równie niezwykły finał.
Kena Russella uwielbiam filmy o kompozytorach – Mahler, Kochankowie muzyki, Lisztomania… W filmie sobie mógł poszaleć. Pełno tam absurdu i kiczu celowego, ale filmy zawsze są zgodne z muzyką. Reżyserii operowej jego żadnej jeszcze nie widziałam (powinnam bardziej wciągnąć się w oglądanie oper na DVD, bo mam luke w wykształceniu – ale kto ma na wszystko czas? 🙁 ).
No właśnie, ten cholerny czas… 🙄
Faust Kena Russela jest w pełnej zgodzie z muzyką. Niezwykłu finał polega na tym, że zamiast w celi więziennej rozgrywa się pod monstrualnym szafotem. Zgodnie z librettem – Małgorzata odpycha Fausta i umiera. Wówczas anielski chór śpiewa: zbawiona. Tutaj – Małgorzata odpycha Fausta i wstępuje na gilotynę, na twarzy jej widać ulgę a chóer spiewa „zbawiona”. Muzyka jest nieruszona – a wymowa sceny zupełnie inna. Prawdą jest, że na ogladanie potrzeba czasu i trudno go wykroić.
Chyba czas wybrac sie do Salzburga, zdjecie, ktore Pani Dorotka pokazala bardzo do tego zacheca. A jezeli rezyserka Wilsona jest jest choc troche w tej konwencji, to pewnie tez by mi sie podobala. W kazdym razie mysle, ze warto ryzykowac cos nowego, wielkie nazwiska oczywiscie tez nie zawsze sa gwarancja, ze wszyscy upadna na kolana. W koncu nawet geniuszowi nie zawsze wszystko musi sie udac.
Niedawno w Monachium Warlikowski zrobil z Oniegina homoseksualna historie kowbska. Monachium bylo zdegustowane. A mi sie wydawalo, ze sciagnal sobie pomysl z kina i nie bardzo sie wysilil!
To bylo krotko po pojawieniu sie filmu „Brokeback mountain” 🙂
babo, ja tam byłam i nawet o tym tu pisałam 😀
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=61
I do wydania papierowego:
http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3357093
Kociarze wszystkich blogów…
Teoria:
Z psem trzeba wyleźć kilka razy w ciągu dnia, a to przeszkadza w słuchaniu długich utworów.
Teoria wygląda przekonująco 🙂
Uwaga, uwaga, próba zmiany czasu… (powyższe do postu Gostka poniżej)
Ha, ha! Schowałam się. Teraz muszę odczekać i nie wpisywać się do 14:36 😆
P. Kierowniczka przemieszcza się w czasie. To jest niepokojące wielce. Proszę bardzo uważać, vide podróż siódma Ijona Tichego!
Gostku, teraz już przemieszczamy się razem! 😆
Dziekuje, Pani Doroto! Przeczytalam oba teksty, swietna recenzja. Do homoseksualizmu sie nie „czepialam”, wydaje mi sie przekonywujacy, nawet jezeli, jak i Pani zauwaza, dosc moze zbyt czesto eksploatowany. Natomiast ten kowbojski sztafaz nie bardzo mi jednak przypadl do gustu;i wcale nie dlatego, zebym nie lubila westernow (film bardzio mi sie podobal)!
A to smieszne, czas nam zagral na nosie i moja odpowiedz pojawila sie przed Pani Dorotki uwaga 😀 !
Uwaga, uwaga, ogłaszam zwycięstwo w walce z czasem 😆
A przy okazji: pewien wróbelek mi ćwierknął, że być może w styczniu w ON zadyryguje „Damą pikową” Giergiew… Można trzymać kciuki.
Tak, tak, z psem trzeba wyjść kilka razy w ciągu dnia, kota natomiast trzeba w najbardziej nieoczekiwanym momencie poglaskać, bo on akurat tego się domaga. I nie ma, że toto się pogladzi i koniec. Kocisko domaga się pieszczot niestrudzenie i nie ma zmiluj się, bo natychmiast się obraża. I co z takim zrobić? I gdzie ten czas? 😉 😆
malo tego, kot domaga się, żeby uwaga byla skierowana wylącznie na niego, a nie na sluchanie, jego zdaniem przeszkadzającej w glaskaniu go, muzyki. 🙂
Miałem kod: 1111, wpisałem komentarz i wcięło…
A z czasem nie należy walczyć, z czasem to Pani zrozumie… 🙂
Ja się poddałam. Czytam i słucham, ale pisanie przestaje mi się mieścić w czasie. Dobrze, że nie mam psa.
To była taka walka na krótki dystans. Na długi, jak wiadomo, nikt z nas nie wygra… 🙁
hortensjo, to co koty robią, jak słychać muzykę? 🙂
haneczko, mnie się już prawie nic w czasie nie mieści 😆
Czy ktoś tu wyraził zadowolenie z powodu nieposiadania psa? 😯
Że niby koty bardziej czasooszczędne? A nie słyszeliście o takim ustrojstwie, które się zakłada na głowę podczas spaceru z psem? Na tym można odsłuchiwać w ruchu, na świeżym powietrzu, pomnażając korzyści zdrowotne własne i zaspokajając równocześnie potrzeby czworonoga!
Żeby mieć z czystym sumieniem psa trzeba po prostu korzystać ze zdobyczy techniki! 😆
Bobik, nie umiem tych maleńkich słuchawek. Chyba jestem za mało uchata, wypadają i już 🙁
No tak, ja tego problemu nie znam, bo braku uchatości raczej nie można mi zarzucić. 🙂 Ale widywałem i większe słuchawki, takie dla niedouchatych. 😉
Ale można od tego ogłuchnąć…
Czymże jest drobna niedogodność ogłuchnięcia wobec wielkiego przywileju wyprowadzania psa na spacery? 😀
Pani Dorotko,
Pirat, gdy akurat nie jest w nastroju, aby go glaskać, siada na oparcie fotela za mną, slucha razem ze mną i widać, że sprawia mu to autentyczną przyjemność. Natomiast Mościadzikiej jest to obojętne, co i tak jest postępem, bo gdy byla mala, na muzykę reagowala ucieczką. Gdy wlazla za pianino, najlepszym sposobem na wypędzenie jej stamtąd bylo zagrać kilka taktów, wiala jak trza i trzeba bylo to widzieć, bo byla wtedy bardzo komiczna. 😆 😆 😆
To koteczka i tak lepsza od kotka Pani Grażyny Bacewicz 😉
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=221
Pani Dorotko,
moja kicia wpadla na lepszy pomysl. Gdy ja siadalam do pianina, ona zaczynala drapać kanapę. Wiedziala malpa, że to jest sposób na zmuszenie mnie do poświęcenia jej uwagi, chociaż najczęściej kończylo się to nie po jej myśli, bo ja wystawialam ją na dwór. 😉 😆
Śliczne!
Wracając zarówno do piesków, jak i do Wilsona, jeszcze jedno zdjęcie z instalacji w Mozart Geburtshaus:
http://www.trivago.co.uk/salzburg-43690/museum–exhibition–gallery/mozart-s-birthplace-155263/picture-i4547425
Ten piesek jest nawiązaniem do celów strzelniczych z tamtych czasów. Kiedy go trafić (bodaj poprzez zagranie czegoś na fortepiania), odzywa się szczekanie z głośniczka, ale nie psie, tylko ludzkie hau, hau 😉
Jakoś to też pasuje do psich figli Mozarta, który też był miłośnikiem strzelnic – to była jedna z ulubionych zabaw w tamtych czasach.
A teraz idę kłapać dziobem w „Sezonie na Dwójkę” 🙂
(edfa)
Moja (formalnie mojej córki) kotka (niecałe 6 miesięcy ma) nie zwraca uwagi na muzykę, choć raz nastroszyła uszy na insektoidalne dźwięki z jakiegoś ambientu. Bruckner jej nie rusza. Kiedy chce zwrócić na siebie uwagę, to raczej wykonuje roboty górnicze w doniczkach, małpa cholerna.
Już na poważnie, żeby Bobika udobruchać – wychodzimy przed ósmą, wracamy po szesnastej (żona z dzieckiem), a ja jak Bóg da.
Każdy pies by się zamęczył.
W pierwszych słowach mojego drugiego komentarza spłonie się nieco rumieńcem – Gospodyni z wprawą Wytrawnej Lwicy Salonowej (Salonów Wirtualnych) wita mnie (a w zasadzie nas, bo ja po internecie pod rękę z żoną zazwyczaj wędruję) w swoich progach niczym jakichś Celebrytów Internetu. Miło nam i postaramy się dorosnąć do naszej reputacji.
Niezręcznie się czuję, że niepotrzebnie sprowokowałem Gospodynię do paru uwag na temat kolegów po fachu – ta wzmianka służyła tylko pokazaniu nieuczestniczącym w premierze czytelnikom, że opinie na temat reżyserii były bardzo różne; ci, co byli w niedziele w operze naocznie i nausznie się przekonali, że entuzjazm publiczności wobec Wilsona był, eufemistycznie mówiąc, na trochę innych rejestrach niż wobec reszty twórców przedstawienia.
Pisze Gospodyni sporo o swoich wcześniejszych kontaktach z różnymi innymi projektami Wilsona, że w zasadzie znając twórczość reżysera można się było spodziewać takiego a nie innego kształtu spektaklu. Nasza znajomość z Wilsonem jest bardzo świeżej daty, czego nie uważam zresztą za upośledzenie. Wręcz przeciwnie, zasiedliśmy na premierze bez bagażu uprzedzeń i oczekiwań. W moich (zupełnie nieoperowych) kręgach zawodowych mawia się „You are only as good as your last delivery”.
No i teraz, po premierze, czujemy się jak ów gombrowiczowski Gałkiewicz, który się nie zachwyca Wilsonem, mimo, że powinien. Nie jesteśmy jakimiś wrogami awangardy, wręcz przeciwnie – naszą „macierzystą sceną” jest berlińska Deutsche Oper, sporo frekwentujemy też w Hamburgu i innych niemieckich „mordowniach operowych”, tak więc widzieliśmy wiele inscenizacji „alla Tedesca” – Nabucco molestujący seksualnie swoje córki, Trubadur z Leonorą podcinającą sobie żyły na koniec każdego aktu i karzełkiem tłuczącym gipsowe figurki, Aida nie w Egipcie tylko w jakiejś współczesnej sekcie, z Amneris zakochaną nie w Radamesie tylko w Aidzie; Turandot bez Chin, Holendra bez wody i różne inne niemal niewyobrażalne dziwactwa Konwichnego. I raczej bardziej się nam podobało niż nie – zawsze tam, gdzie widzieliśmy jakiś wewnętrznie spójny pomysł reżysera, obojętnie czy go akceptowaliśmy, czy nie.
Rola reżysera operowego, tak jak ją widzimy, polega na przetworzeniu historii, opowiedzeniu jej „swoimi słowami”, wydobyciu z dzieła tego, co w nim jest, a bez reżyserii jest niewidoczne dla widza. Tego nam w niedzielę zabrakło. Może poprzeczka wisiała za wysoko – dla mojej żony (imienniczki Gospodyni) Faust jest operą szczególną, do której ma niemal intymny stosunek.
Pyta na koniec swojego wpisu Gospodyni, czy warto produkować spektakl, który ma ze względów finansowych predefiniowany „short run” czy może nie warto. Zupa się już rozlała, ale odpowiem – zawsze warto. Czasami (w tym przypadku) trochę mniej, czasami bardziej. Abstrahując od prywatnego poglądu na temat wartości reżyserii Wilsona, fajnie że opera (mimo prorokowanej przez Żiżka i Dolara „drugiej śmierci”) wzbudza tyle emocji i dyskusji. W Berlinie namiętności bywają niemal stadionowe, ożywione dyskusje z przypadkowymi współ-widzami, nie tylko w foyer, ale i po spektaklu – na schodach i parkingu. Dobrze byłoby, gdyby było tak i w Warszawie. Skoro tak dyskutujemy my, widzowie, wyobrażam tylko sobie jakie dysputy muszą się toczyć w polskim i warszawskim operowym demi-monde. I bardzo dobrze.
O, widzę, że o kotach gadają… beze mnie… 😆
Hoko,
kto pózno przychodzi……… 🙂
Półświatek operowy – O!
zeen, a jakieś rozwinięcie tego komentarza o półświatku będzie? 🙂
A jakże, będzie: a więc rozróżniamy półświatek operowy polski i warszawski 🙂
Komisarz mógłby pewnie coś rozwinąć o półświadku… 🙂
A te półświatki tworzą zbiory rozłączne czy też może krzyżujące się? 😉
Są jeszcze zbiory nierozłączne. Na przykład papużki nierozłączki… 🙂
Półświatek polski składa się z dwóch ćwierćświatków: warszawskiego i niewarszawskiego [tutaj trzeba zaznaczyć zmianę stanowiska doktryny, zeen prezentował powyżej jeszcze stare ustalenia]. Dopełnieniem polskiego półświatka do całego światka jest półświatek nie-polski, czego wytrawni czytelnicy powieści detektywistycznych mogli się pewnie domyślać…
Quake,
Ty nie mnie pytaj o szczegóły…
Cronwood,
nie bierz sobie do serca, ja bowiem żartuję 🙂
Gratuluję blogu (wolę bloga, ale chyba większość woli blogu…)
Wart poczytania 🙂
No tak, teraz zagadnienie półświatków wygląda na wyjaśnione 😎
Ale na temat świadków Komisarz jakoś dziwnie wolał się nie wypowiadać…
Hej, świadkowie i półświadkowie 😀
Następny mój wpis będzie o nieco lżejszej muzie… 😉
A do Cronwooda jeszcze: może faktycznie coś jest na rzeczy z tą poprzeczką. Każdy ma swoje świętości. Ja np. nie wybaczę nikomu katowania Mozarta. Faust mnie z lekka śmieszy, ale go nawet lubię, jest dla mnie jak wspomnienie dzieciństwa.
Pani Kierowniczko, jak ta muza będzie za lekka, to jesienny wiatr ją może porwać… 😉
E, tak źle to nie będzie 🙂
Uwaga, uwaga – nowy tenor bohaterski 😆
Jest ostro 😎 😉
Marnuje się człowiek…
Do La Scali go! 😀
Alez sie rozochocil 😀 !
Pani Doroto, sluchalam Pani „dwojkowej” rozmowy. Fajnie, ze jest radio internetowe 🙂 . Pogorelic bedzie za jakies 3 tygodnie gral w Monachium, program taki jak w Warszawie. Zastanawialam sie, czyby nie pojsc – pamietam jeszcze jak przed laty, tez w Monachium, hipnotyzowal publicznosc. Chcialam na wlasne uszy uslyszec, co sie z nim porobilo. Ale termin mi nie pasuje, wiec nie mam dylematu – warto czy nie.
No właśnie. Kolega opowiadał, że koncert dał mu do myślenia. Z tego, co z koleżanką opowiadali, wynika, że Pogorelich wrócił do poprzedniej formy, takiej, jaka prezentował w zeszłym roku w marcu, kiedy to grał wszystko znakomicie technicznie, okrągłym dźwiękiem, ale wszystko na odwrót i kompletnie bez duszy. Sierpniowy występ w Rachmaninowie przypadł na jakiś jego dół – czy odstawił wtedy prochy, czy co 🙁
Odpowiadając na pytanie, czy warto, uważam, że tak. I to z dwu względów. Po pierwsze, teatr powinien oferować dobry poziom szeregowych przedstawień, ale teatr nie może też żyć bez świąt. Artyści z osiągnięciami (a więc drodzy) dają większą szansę, że stworzą coś wybintego niż artyści dopiero zapowiadający się (co oczywiście nie oznacza, że nie trzeba tym drugim też dawać szansy). Po drugie, nie liczba przedstawień chyba jest najważniejsza. Tetralogia w całości w Warszawie zagrana była tylko kilka razy w końcu lat 80. Podobnie mało było przedstawień Podróży do Reims, Wozzecka, Potępienia Fausta. Przedstawienia te jednak, tu użyję górnolotnego określenia, weszły, moim zdaniem, do czegoś co można nazawać zbiorową pamięcią teatralną. Są trwałym punktem odniesinia, dla niektórych – jak ja- miłym wspomnieniem, a dla kolejnych realizatorów wyzwaniem. I w tym tkwi ich wartość, której nie można określać wskaźnikiem liczba przedstawień do nakładów finansowych.
Wróciłem właśnie z trzeciego (a drugiego przeze mnie oglądanego) przedstawienia Fausta Wilsona i mimo, że na Forum Trubadura strasznie mnie spotwarzono za jego obronę, podtrzymam dobrą opinię o nim, a nawet pozwolę sobie co nie coś dodać. Otóż, przedstawienia za drugim razem podobało mi się, o zgrozo, bardziej niż za pierwszym. Nie rozumiem, jak można mu zarzucać brak reżyserii, przecież ono jest wyreżyserowane w najdrobniejszych szczegółach, wystarczy prześledzić niuanse gestów przypisanych postaciom, gestów zmieniających się i rozwijających, zindywidualizowanie postaci w scenach zbiorowych, czy też subtelności gry światłem. Tam nic nie jest przypadkowe. Wilson tworzy zamknięty świat przedstawienia teatralnego, z własnymi (często abstrakcyjnymi) środkami wyrazu, świat teatralny nie uciekający się do prostego naśladowania rzeczywistości i bez pretensji do wkładania do głowy łopatą jedynie słusznej, reżyserskiej interpretacji. A ile przy tym w przedstawieniu wszystkim cynicznego humoru. Tworzenie własnego świata (nieważne czy mamy do czynienia z przedstawieniem, książką, obrazem), własnych środków wyrazu, pozostających w wewnętrznej zgodzie, tworzenie świata pełnego i spójnego, zamkniętego i skończonego, niewymagającego uzupełnień, jest dla mnie tym, co oddziela dzieło sztuki od rzemiosła.
Wyszło górnolotanie, ale ucziwie wobec siebie samego.
O śpiewakach w 3 przedstawieniu Fausta napiszę trochę w Trubadurze. A były dla mnie miłe zaskoczenia.
Dobry wieczór Raoulowi 😀
Cóż mogę dopisać – zgadzam się… Co do odpowiedzi na pytanie główne – chyba w sumie też. Tylko taki za przeproszeniem bajzel, jakiego teatr doświadczył w związku z przygotowywaniem tego spektaklu, jest niedopuszczalny. Ale przecież to nie był pierwszy ani z pewnością nie ostatni raz, kiedy coś takiego się tu zdarzyło…
W. Dąbrowski uchodzi za dobrego organizatora. Mam zatem nadzieję, że przy kolejnych „superprodukcjach” nie dojdzie do takich wpadek organizacyjnych, a przez to i niepotrzebnego podnoszenia kosztów.
Choć mam wrażenie, że pewna, oby nienadmierna, doza bałaganu jest na trwałe wpisana w funkcjonowanie instytucji kultury 🙂
W pewnym sensie tak.
Wpisana jest już przez samą przestarzałą organizację pracy – etaty plus normy, co wręcz prowokuje konflikty i doprowadza do idiotycznych sytuacji, że to samo przedstawienie opłaca się na początku miesiąca, a nie opłaca się pod koniec. No i każdy wtedy uważa, że czy się stoi, czy się leży… wrrr…
Za dyr. Dąbrowskiego trzymam kciuki. Niech on tylko… nie, nie powiem głośno…
Bardzo trafne to określenie, którego użył Raoul – „zbiorowa pamięć teatralna”. W Poznaniu, po kilkunastu latach, wciąż pamięta się spektakl ‚Semiramidy’ (Podleś, Kurowska – na zakończenie dyrekcji Jabłońskiego), który poszedł tylko kilka razy, wspomina się „Les Indes Galantes” pod Brüggenem (wszystkiego dwa spektakle) i ociera łezkę z oka na myśl o niepotrzebnie zdjętym z afisza ‚Andrea Chenier’ w reżyserii Trelińskiego. Warto robić – dla idei – bo, najwyraźniej, owi metaforyczni potomni pamiętają.
Serdeczności,
MB vel C
Tak, jest coś takiego jak pamięć zbiorowa. I szkoda tylko, że nie jakoś utrwalona…
A tak nawiasem mówiąc, trochę mnie ubawiły przegadywanki Panów na Trubadurze. Po co sobie nawzajem psuć krew zamiast przyznać, że po prostu każdy z Was ma inne zdanie, jeden się zachwyca, drugi się nie zachwyca, i nie nadymać się, że każde z tych zdań jest jedynie słusznym? Nawiązując do pierwszego postu Cronwooda, wczoraj w „Sezonie na Dwójkę” rozmawialiśmy też o Fauście – gośćmi byli też Dorota Kozińska i Jacek Marczyński – i mieliśmy bardzo podobne zdania nie umawiając się 🙂 A jak się nawzajem znamy, wcale tak to często się nie zdarza.
A jeśli Wilson na coś rzeczywiście pomysłu nie miał, to moim zdaniem na Noc Walpurgii. Mdła i żadna.
Nadzieję na zwiększenie sprawności teatru niesie przebudowa działu tzw. ogranizacji pracy artystycznej, która jak plotka niesie, ma być dość głęboka.
PS. Nie uważam swojego zdania za jedynie słuszne, jeśli ktoś odniósł wrażenie że tak jest, to informuję, że tak nie jest 🙂 Strasznie często, nawet za często z uwagi na wymogi stylu pisuję „w moje opinii” lub coś podobnego.
Raoul:
pierwszy akapit: no, to już dobre na początek. Oby coś dało.
PS: prawdę powiedziawszy to było raczej do Cronwooda…
Nie, PS. naprawdę skierowane było ogólnie, bo odniosłem wrażenie, że rzeczywiście nie dość wyraźnie zaznaczyłem subiektywny i jednostkowy (z natury rzeczy) charakter moich opinii. Sam jestem przeciwnikiem jedynosłuszności, i jeśli z takiej pozycji niechcący wystąpiłem, poczułem się w obowiązku tę niezręczność wyprostować.