Czy to warto?

Faust wyreżyserowany przez Roberta Wilsona w Operze Narodowej był, jak dla mnie, bardzo interesujący. Na forum Klubu Trubadur niektórzy wybrzydzają na reżyserię, a raczej na jej rzekomy brak. Ja zgadzam się z forumowiczem, który pisze, że Wilson jest po prostu wierny sobie. Dodam jeszcze, czego w tych wypowiedziach nie ma – także swojemu bardzo specyficznemu poczuciu humoru, uwidaczniającemu się zwłaszcza w ustawieniu postaci Mefista: groteskowego cyrkowego prestigiditatora w ubranku koloru burgunda, z cylindrem w tymże kolorze, spod którego, gdy go na chwilę zdejmuje w I akcie (a w ostatnim chodzi już cały czas bez niego), wystają białe różki na kształt króliczych uszu. Mefisto skacze też po scenie truchcikiem na króliczą modłę. (Fakt – reżyser nie zwrócił utworowi „zagrabionej metafizyki”.) Pantomima, jaka uprawiana jest w scenach zbiorowych, również bywa zabawna. Scenografia ascetyczna (poza ogromną biblioteką Fausta na początku), świetnie, jak zwykle, rozegrane światło. Ruchu w sumie jednak nie za dużo, zgodnie z tym, co Wilson zapowiedział na konferencji, że według niego kiedy się za dużo dzieje na scenie, nie sposób usłyszeć muzyki, on więc postarał się wyreżyserować rzecz tak, by muzyka była słyszalna. No i faktycznie chwilami przypomina to wykonanie koncertowe. Jednocześnie jest groteską, sztywność ruchów aktorów to pewne wyśmianie konwenansów, podkreślonych przez stroje stylizowane na XIX wiek.

Ja tam dostałam w sumie od tego przedstawienia, czego się spodziewałam. A jeszcze jak sobie przypomnieć sobie to, co Wilson zrobił w rodzinnym domu Mozarta w Salzburgu – tu jedno zdjęcie, tu dyskusja na ten temat na Mozartforum – to już nic w tym spektaklu zaskoczyć nie może.

Muzycznie było naprawdę dobrze – orkiestra pod batutą Gabriela Chmury brzmiała przyzwoicie, gdyby nie kilka kiksów w dętych, chór – dobra średnia, z solistów najlepszy był Mefisto (Rosjanin Vladimir Baykov), świetny też Walenty (Artur Ruciński), niezła Małgorzata (Włoszka Anna Chierichetti – wbrew temu, co piszą operomani, podobała mi się jej barwa głosu, a że była raczej nieruchawa, to najpewniej dlatego, że reżyser ustawił ją jako powściągliwą świętoszkę), sam Faust gorszy (Hiszpan Jose Luis Sola) – nie wyciągnął wysokiego c i głosik miał dość nikły. Ale ogólnie więcej plusów niż minusów.

No i co? Poszła na to kupa szmalu (koledzy z teatru pytali mnie po spektaklu: no i jak uważasz, czy to było warte takich pieniędzy?). Nie dość na tym, po tych paru październikowych przedstawieniach rzecz najpewniej zejdzie z afisza. Po prostu teatru nie stać na tantiemy dla reżysera. Można psioczyć na Pietkiewicza, że dał się w coś takiego wpuścić (swoją drogą co za ironia losu, że jedyne ciekawsze przedstawienie, jakie mu zawdzięczamy, ujrzało światło dzienne już nie za jego kadencji). Ale przecież to nie pierwszy raz. Podobnie było za poprzednich dyrekcji np. ze spektaklami Achima Freyera – Potępieniem Fausta i Czarodziejskim fletem. Kilka spektakli – i do widzenia, bo na więcej nas nie stać.

No i – jak myślicie, ma coś takiego sens? Bo tak musi być, żaden ze światowych tuzów reżyserii nie będzie stosował taryfy ulgowej dla Polski. Chcemy, żeby wielcy tu reżyserowali. Tak, ale konsekwencją musi być właśnie taka sytuacja. Warto? Nie warto?