Dwie przysięgi

We wtorek zobaczyłam wreszcie spektakl, którego premiera mnie ominęła z powodu wyjazdu – Dwa słowa w Operze Narodowej, składający się z dwóch jednoaktówek: Verbum nobile Moniuszki i Przysięgi (Le Serment) Aleksandra Tansmana. Teatr wrócił tą premierą do epoki zaskakujących pomysłów, bo zestawienie Moniuszki z Tansmanem wydaje się zabiegiem nader ryzykownym, ale efektownym – łączy te dwie sztuczki słowo honoru dane przez jedną z postaci. Jedno dotrzymane, drugie kłamliwe. Jakoś się ten pomysł broni, choć rozwiązania sceniczne nie zawsze wydają się trafne.

Zaangażowanie do tego pomysłu Laca Adamika świadczy o tym, że już traktuje się go w Polsce jako specjalistę od Moniuszki – we Wrocławiu swego czasu chwalono jego Halkę, w najbliższym tygodniu będzie tamże premiera wyreżyserowanego przezeń Strasznego dworu, a zamiast tego spektaklu miała być Hrabina (według planu Pietkiewicza), więc obcięto mu tym razem robotę przy Moniuszce do jednego aktu, no, ale zawsze. Dyrektorzy teatrów uznali pewnie, o czym on sam mówi, że jako Słowak nie ma on jakiegoś szczególnego sentymentu do kontuszowości, czyli tego, co siłą rzeczy umieszcza te opery w skansenie. Ale to jednak jest trochę surrealistyczne, kiedy teksty w typie fredrowskim pojawiają się w nowoczesnej restauracji. Całość jest poprzedzona wejściem Narratora, który dość przesadnym, denerwującym tonem wygłasza fragment tekstu o opuszczonej posiadłości (który później okaże się cytatem z tekstu wykorzystanego przez Tansmana), a podczas uwertury przedstawia kolejnych bohaterów moniuszkowskiej opowiastki – tancerzy przebranych w stylizowane kontusze i kiecki, a poruszających się jak marionetki. To ma być takie podkreślenie, jakie to dziś wszystko sztuczne.

No i jest, ale inaczej. Serwacy Łagoda, ten, co dał verbum nobile swemu przyjacielowi Marcinowi Pakule, że ich dzieci się pobiorą, wygląda jak gangster z przedmieścia, łysy, w niepasujących spodniach z marynarką, sportowych butach i wielkim łańcuchu wiszącym od kieszeni kamizelki. Jego córka Zuzia jest chłopczycą w amazonce; Pakuła przyjeżdża ze starą walizką, widać, że dotknął go kryzys, więc tym bardziej naciska na spełnienie słowa. No, mniejsza. Lepiej coś powiedzieć o samych śpiewakach. Serwacy – Dariusz Machej – śpiewa nieźle, acz nie rewelacyjnie; niestety trafiłam na Leszka Skrlę w roli Marcina, co było niezbyt przyjemne (w pierwszej obsadzie śpiewał Adam Kruszewski – szkoda, że go tym razem nie było, to klasa dla siebie, a już w rolach moniuszkowskich wydaje mi się, pod względem oczywiście głosu, nie zewnętrzności, godnym następcą Andrzeja Hiolskiego). Niektórym recenzentom nie podobała się Iwona Sobotka w roli Zuzi – mnie i owszem, była zupełnie inna, śpiewała delikatnie i subtelnie, głosem dość prostym, bez żadnego sadzenia się (w innej obsadzie Marta Boberska ponoć nie budzi wątpliwości, czemu się nie dziwię, bo jest świetna). Mariusz Godlewski jako jej sympatia – Stanisław/Michał, też ma trochę przymały głos jak na tę scenę, ale brzmi bardzo kulturalnie.

Mocniejsze wrażenia przyniosło dzieło Tansmana, dotąd w Polsce w ogóle nie grane, przy którego słuchaniu nachodzi człowieka refleksja, ile to jeszcze mamy zapoznanych arcydzieł w naszej literaturze muzycznej, zwłaszcza XX wieku. Trzeba oczywiście wziąć poprawkę na to, że Tansman w początkach lat 50. (gdy Pierre Schaeffer tworzył już w najlepsze muzykę konkretną, a Boulez – Le marteau sans maître) pozostał takim samym sobą, jakim był w latach 20., kiedy to słynna Grupa Sześciu chciała go skaptować na siódmego. Smaczne harmonie, akordy, które już dużo wcześniej przezwano tansmanowskimi, mogą być kojarzone trochę z jazzem, trochę z impresjonizmem. Przysięga (w oryginale opera radiowa), jeśli chodzi o treść, może kojarzyć się nam z tragiczną historią Mazepy (w rzeczywistości oparta jest na opowiadaniu Balzaka La Grande Bretèche). Jeśli zaś chodzi o ujęcie muzyczne, odrobinę może przypominać Peleasa i Melizandę Debussy’ego, choć muzyka jest bardziej drapieżna. Skojarzenie z Peleasem było tym mocniejsze, że w obsadzie, którą oglądałam, pojawiła się część ekipy z pamiętnego przedstawienia w warszawskiej operze (podobno zresztą mają je przypomnieć). Anna Karasińska jako Hrabina Béatrice była równie nie z tego świata jak wówczas, gdy śpiewała rolę Melizandy (także znakomicie); partnerujący jej jako Hrabia Andrzej Witlewski znów przypomniał, jak przejmująco grał rolę zazdrosnego męża Melizandy, Golaud – równie cierpiący, równie tym cierpieniem porażony (Dariusz Stachura jako nieszczęsny, żywcem zamurowany hiszpański kochanek Hrabiny był właściwie bezbarwny). Z recenzji wynika, że zupełnie inne postacie przedstawili Iwona Hossa i Przemysław Firek, czemu się nie dziwię, bo to nie tylko odmienne głosy, ale i osobowości sceniczne. Tym ciekawiej, bo mamy do czynienia jakby z innym spektaklem. Reżyseria była tu dość oszczędna, statyczna – może to i lepiej, bo dużo się dzieje w muzyce i tekście. Michał Dworzyński sprawił się w tym niełatwym zadaniu naprawdę przyzwoicie.

Byłam na trzecim spektaklu – tłumów nie było, więc propozycja nie jest łatwa ani oczywista. Trochę ludzi wyszło po Moniuszce. Ja to przedstawienie polecam – jeśli nawet nie wszystko satysfakcjonuje, to naprawdę warto. Zwłaszcza ze względu na Tansmana.