Znów powieści o muzyce

Niedawno pisałam tu o zbiorowym kryminale z motywem muzycznym w tle, ale, jak się okazuje, to był dopiero początek serii. Coraz to wpadała mi ostatnio w ręce – ściślej rzecz biorąc, darowywana mi przez mojego kierownika – kolejna książka, której akcja rozgrywa się wokół muzyki i muzyków. Dla rozrywki podczytywałam sobie je w środkach komunikacji miejskiej i międzymiastowej. Są dość zabawne. Te, które ostatnio przeczytałam, są napisane przez ludzi, którzy niewątpliwie wiedzą o muzyce więcej niż autorzy Manuskryptu Chopina, ludzi, dla których muzyka z pewnością nie jest ozdobnikiem, ale czymś ważnym.

Autor Dziesiątej symfonii, ukrywający się pod brzmiącym z austriacka pseudonimem Joseph Gelinek, jest jednak Hiszpanem, a główny nurt akcji toczy się w Madrycie. Bohaterem jest młody wykładowca muzykologii na madryckim uniwersytecie, Daniel Paniagua, który pisze książkę o Beethovenie. Przełożony wysyła go na prywatny zamknięty koncert w arystokratycznej siedzibie, na którym ma zostać wykonana nieznana Dziesiąta Symfonia – tu aluzja do znanego eksperymentu. To, co miano zagrać, opisywano jako podobną do Cooperowej rekonstrukcję ze szkiców, ale dokonaną przez prowadzącego orkiestrę sławnego dyrygenta o nazwisku Thomas. Jakież było zaskoczenie młodego muzykologa, gdy zamiast niezręcznej rekonstrukcji usłyszał genialne dzieło! Od pierwszych nut był pewien, że Thomas odnalazł autentyczną, zaginioną partyturę Beethovena. Niestety, zaraz po wykonaniu Thomas znika, po czym zostaje odnalezione jego martwe ciało… A Daniela wzywa policja do pomocy, ponieważ na głowie Thomasa widnieje tatuaż złożony z dziwnych nut i wygląda to na szyfr. Okazuje się to fragmentem V Koncertu Beethovena, ale z tak zmodyfikowanym rytmem, że musi to coś oznaczać, np. szyfr do sejfu… Dalej nie będę rozwijać tematu, na wypadek, gdyby ktoś chciał książkę przeczytać; wspomnę może tylko, że w niej oczywiście autentyczna partytura się znajduje, ale w końcu znów znika, no i że jeden z tropów prowadzi do historii o Wiecznej Ukochanej Beethovena, która – ma się rozumieć – była Hiszpanką! Ale ogólnie rzecz czyta się nawet z przyjemnością, bez większej irytacji, która często mi towarzyszy przy podobnych lekturach, kiedy widzę, jakie nonsensy ci pisarze wymyślają.

Kolekcjoner dźwięków, którego autorem jest Fernando Trias de Bes, Hiszpan, a może Katalończyk, bowiem wywodzi się z Barcelony (w hiszpańskiej Wiki piszą, że jest też z zawodu specjalistą od marketingu) – to z kolei rzecz ponura i ezoteryczna. Sięga najpierw w początek wieku XX, a potem, metodą powieści szkatułkowej, w głąb XIX wieku, w czasy Wagnera. (Swoją drogą ciekawa jest ta fascynacja Hiszpanów kulturą niemieckojęzyczną…) Widać, że autor Wagnera kocha, że uwielbia mit o Tristanie i Izoldzie, i że naczytał się źródeł o epoce, ale czasem wychodzą mu rzeczy prześmieszne. Bohater powieści, którego poznajemy, gdy na łożu śmierci spowiada się księdzu ze swego grzesznego życia, rodzi się jako osobnik obdarzony przedziwną zdolnością rozpoznawania wszelkich dźwięków, i to na dużą odległość – taki słuch absolutny rozszerzony na wszystko. I tu autor wypisuje różne tam takie… „Stałem się niewolnikiem własnego talentu.  (…) Kiedy piętro niżej słyszałem kroki, natychmiast rozkładałem je na czynniki pierwsze: twarda skórzana podeszwa, miękka skóra butów, dębowa podłoga, wyschnięte klepki, zardzewiałe gwoździe, starty pokost i korniki. (…) Destylowałem hałasy, dekomponowałem dźwięki, odseparowywałem szmery, upijałem się gwarem i opychałem się wystrzałami…”. Czyli coś w rodzaju pamiętnego Pachnidła Patricka Süskinda. W końcu chłopiec odkrył, że sam może wydawać dźwięki, w których jest w stanie zawrzeć wszystko, co zechce (!). Stało się to w mękach: poczuł się przepełniony dźwiękami, musiał je na swój sposób zwymiotować (!) i nagle… „Moja krtań przemieniała odgłosy natury i dawała im wymiar estetyki formalnej. (…) Zaśpiewałem radosną piosenkę. Wybrałem dla niej delikatny szmer strumyka, dźwięczenie dziewczęcego śmiechu i pogwizdywanie wesołego wieśniaka wracającego po pracy do domu. (…) Potem zachciało mi się melodii pełnej delikatności. Szybko wyszukałem wśród moich dźwięków mruczenie śpiącego kota, trzask chrustu lizanego przez ogień i subtelny dźwięk, jaki wydaje płótno ocierające się o skórę przykrytego nim dziecka”. Z czasem bohater – już w dużym skrócie rzecz ujmując – staje się sławnym tenorem, podbijającym sceny świata i rozkochującym w sobie słuchaczy i słuchaczki, ale nad jego życiem erotycznym ciąży straszliwe przekleństwo. Jego kochanki giną mu w ramionach… Dlaczego? Ponieważ jest „dziedzicem Tristana”… Autor każe też bohaterowi śpiewać rolę Tristana w prapremierze dzieła Wagnera; rolę Izoldy miała wykonać jego żona, nad którą z kolei, jak się okazuje, ciąży przekleństwo Izoldy… Nazwiska (i niektóre elementy biografii) mają podobne do prawdziwych wykonawców dzieła Wagnera; cytowane są listy i wspomnienia kompozytora dotyczące znajomości i przyjaźni ze śpiewakiem Ludwigiem Sch. (Ludwig Schnorr von Carolsfeld; w powieści nazywa się Ludwig Schmitt von Carlsburg, a jego żona Malwina Garrigues w książce jest Marianne Garr). Kończy się oczywiście tragicznie, bo jakżeby inaczej.

Gdyby nie Beethoven i Wagner, nie byłoby tych dwóch książek. Inna sprawa, czy byłaby to wielka strata dla literatury…