Ostatnie akordy Jesieni

Dwa wieczorne koncerty w piątek w Studiu im. Lutosławskiego i w sobotę w Filharmonii Narodowej – znaczące. Parę odkryć sprzed lat i parę ostatnich.

Najważniejsze i najwyższej jakości, być może najważniejsza rzecz na całym festiwalu – to ostatnia kompozycja Mauricia Kagla, zmarłego niemal dokładnie dwa lata temu (pisałam o nim też m.in. tu i tu), pt. In der Matratzengruft (czyli: w krypcie z materacem). Kompozycja świadcząca o tym, że ten niepowtarzalny artysta do końca pozostał sobą. Umierający na raka kompozytor pisze muzykę do tekstów umierającego poety, czyli Heinego, który spędził kilka ostatnich lat życia w ciężkiej chorobie – czy może być sytuacja bardziej patetyczna? Figę. Ani Heine nie jest patetyczny, ani Kagel – łączy ich nie tylko poetyckość, ale i sarkazm, ironia, dystans. Tak, trzeba tu ukazać ból, trzeba nawet czasem ten patos zamarkować, ale przecież prawda jest taka, że w cierpieniu nie ma patosu, chyba tylko dla tego, kto patrzy na nie jak na sytuację mityczną. Tak patrzeć może każdy, póki sam nie dowie się, czym jest cierpienie naprawdę. A cierpienie przewlekłe, które się zwiększa i zmniejsza, prowokuje poetę do szczególnego obrazowania („Może umarłem dawno już/A tylko są upiory – /Fantazje, co w tę noc w mój mózg/Przeniosły się z tej nory./Widmami sobie mogą być/Te użyteczne krety – /Przeważnie zawsze chętnie chcą/Do czaszki wejść poety”. Albo: „Brzęczy nad łóżkiem mym czarna mucha,/Siada na nosie, wchodzi do ucha,/Po jednej, kilka, czasem po parze,/Ludzkie niektóre z nich mają twarze/I trąbę słonia widać też na niej,/Jak bóg Ganesa miał w Hindustanie”). Utwór jest przeznaczony na głos tenorowy (świetny Markus Brutscher) i zespół (znakomity musikFabrik, który wielokrotnie współpracował z Kaglem). Przyznam się, że potem długo nie chciało mi się niczego słuchać.

Wcześniej jeszcze była Hierophanie Claude’a Viviera, kanadyjskiego kompozytora o nieprawdopodobnym życiorysie (który zaczyna się od porzucenia przez rodziców i adopcji, a kończy brutalnym morderstwem w wieku zaledwie 34 lat, bodaj przez przygodnego kochanka; w środku są studia kompozycji i podróże po świecie, m.in. do Azji) i wielkim zapoznanym talencie. To był utwór młodzieńczy, idący w stronę mistycyzmu, ale jakby balansujący jeszcze na granicy czystej zabawy muzycznym teatrem – muzycy chodzą po sali, grają z różnych miejsc, wymieniają się instrumentami, bawią się muzycznymi zabawkami, rytualizując swoje zachowania. Ciekawy eksperyment jak na początek lat 70., ale w dalszej części koncertu, przynajmniej w moich oczach, Kagel całkowicie go przyćmił.

Na finałowym koncercie w wykonaniu Sinfonii Varsovii pierwszym punktem była „przedmowa” do dzieła życia Nikołaja Obuchowa – bardzo szczególnej postaci – pt. Le Livre de la Vie, czyli Księga Życia (w ostatnich sekundach utworu śpiewacy szepczą tszszsz, co ma oznaczać, że księgę się właśnie otwiera). Jako datę powstania podaje się 1915-1926, a prawykonanie odbyło się w 1928 r. Kompozytor rozpoczął już więc po słynnej premierze Święta wiosny; sposób pisania jest z pewnością bardzo nowatorski, ale całość sprawia wrażenie dosyć monotonne. Choć warto się temu bliżej przyjrzeć.

Ostatni, mocny akcent Jesieni, Karkas (Szkielet) Cornelisa de Bondta, to była ciężka jazda. Pomysł bardzo niderlandzki pod wieloma względami, począwszy od składu zespołu – orkiestra złożona głównie z instrumentów dętych z włączeniem saksofonów, perkusji, kontrabasów i czterech fortepianów – a skończywszy na stylistyce, którą znamy z wielu innych utworów holenderskich: najważniejsze elementy to rytm, harmonia i powtarzalność, ale ze zmianami. Dość to nużyło, bo trwało 55 minut – owszem, było wciągające, ale męczące ze względu na decybele. Pod tę muzykę było wyświetlane wideo, w tempie dostosowanym do czasu trwania utworu – po prostu wysadzenie starego fortepianu w powietrze, ale puszczone od tyłu, czyli fortepian zamiast rozpadać scala się. Na koniec jednak, w momencie scalenia, gdy orkiestra przerwała swoje hałasy, na ekranie pokazuje się wybuch fortepianu tak, jak to wyglądało naprawdę. Otóż ja bym po pierwsze skróciła utwór o połowę i przyspieszyła tempo tego filmu, a po drugie, po scaleniu fortepianu już nie pokazywałabym, że jednak naprawdę wybuchł – to już była druga kropka nad i…

PS. Może ktoś nagrywał Kagla?