Trull, bez Klapaucjusza
Lemomani (do których i ja się przez większość życia zaliczam) mogą być zaskoczeni pewnymi zmianami w stosunku do oryginału w Cyberiadzie Krzysztofa Meyera. Przede wszystkim główny bohater nazywa się Trull, nie Trurl (ale z powodów czysto wokalnych), jego przyjaciel Klapaucjusz nie występuje, a co więcej: król Genialon zmieniony jest w królową Genialinę (ten parytet wziął się z kolei z faktu, że w teatrach operowych trzeba primadonnom też dać coś do śpiewania), a partię Wucha, przyjaciela Automateusza, wykonują w duecie dwie śpiewaczki (i jest to dla nich piekielnie trudne). Mimo wszystko duch Lema pozostał i jest tu wiele naprawdę pysznej zabawy.
To jest swoją drogą paradoks, że polskie prawykonanie młodzieńczej opery Meyera, napisanej zaraz po studiach, odbyło się po 43 latach, na jego 70. urodziny. Wcześniej była wykonana tylko w Wuppertalu, także po latach, bo w 1986 r. A co w tym wszystkim szczególnie ciekawe, to fakt, że opera zaraz po ukończeniu wygrała konkurs kompozytorski w Monaco, więc wydawałoby się, że wróży jej to szybki żywot sceniczny. Jakaż pomyłka. Tylko Telewizja Polska w 1971 r. zarejestrowała i wyemitowała sam I akt (nagranie to zresztą zostało skasowane).
Dobrze jednak, że Cyberiadę wystawiono teraz, kiedy jest moda na muzyczne lata 60., a ponadto świetnie, że na 70-lecie kompozytora pokazano utwór, przy którym widzowie muszą w sobie odnaleźć dzieciaka – bo to bardzo filozoficzne, ale jednak bajki. Ułożone przez Meyera (który okazał się bardzo sprawnym librecistą) na kształt opowieści szkatułkowej typu Rękopisu znalezionego w Saragossie. Metaakcją jest więc kontakt Trulla z królową Genialiną, która zamawia u niego trzy maszyny opowiadające. Te maszyny opowiadają coraz to kolejne historie: o Wielowcach, królu Mandrylionie i Doradcy Doskonałym, o królu Rozporyku i cybernerze Chytrianie, wreszcie o Automateuszu i jego elektronicznym „przyjacielu” Wuchu. Lemoznawcom więcej nie muszę tłumaczyć, a reszcie świata radzę czytać Lema.
Muzyka Meyera to prawdziwy wykwit lat 60., czasów „polskiej szkoły kompozytorskiej” i sonoryzmu, jednak jest to jednocześnie pastisz, tak że eklektyzm tego dzieła obejmuje aluzje do różnych stylów muzycznych, także do jazzu (ale takiego typu Jerzy Milian). Lem, który sam podsunął Meyerowi Cyberiadę jako materiał do libretta (znali się dobrze, ponieważ żona Lema i rodzice Meyera pracowali razem – byli lekarzami), potem krzywił się na muzykę – wiadomo nawiasem mówiąc, że nie był melomanem; aż trudno w to uwierzyć, stykając się z rytmem i muzycznością jego języka.
Sam Meyer twierdzi, że dziś już nie byłby w stanie powtórzyć takiej dezynwoltury – jest już zupełnie innym człowiekiem, który inaczej myśli i czuje. Ale dzieło jest mu wciąż bliskie.
Niemiecka realizacja była ponoć bardzo „realistyczna” – po scenie chodziły maszyny, bo, jak wiadomo, wszyscy w Cyberiadzie, łącznie z Trurlem, są maszynami. W Poznaniu (reżyser Ran Arthur Braun, scenograf Justin C. Arienti, kier, muzyczne Krzysztof Słowiński) pokazano rzecz w sposób bardziej aluzyjny, więc czasem, jeśli ktoś nie czytał Lema, może się nie do końca zorientować, o co chodzi. Ale ogólnie jest bardzo zabawnie – dokładniej nie będę opisywać, bo może ktoś się wybierze. Na premierze niestety było mało ludzi, może z powodu pogody, a może piłki kopanej w telewizorze… Ale naprawdę warto. Świetnie bawią się też liczni śpiewacy, nawet trudno wszystkich wymienić, każdy stworzył jakiś barwny typ. A gdy wyjdzie się z opery… niby człowiek cieszył się z dobrej zabawy, ale wymowa całości nie jest taka zabawna… Jak to u Lema, nazwanego kiedyś najpogodniejszym czarnowidzem świata.
Komentarze
Pobutka.
O, chcialbym to zobaczyc – tez zaliczam sie do lemomanow . Moze beda grali, kiedy wpadne do Warszawy (juz niedlugo, ale na krotko).
Tymczasem, zauwazylem (w G. Wyborczej) ze minal mnie event of the year – najwieksze wydarzenie muzyczne roku 😉 – koncert Beyoncé – tak to juz jest na zeslaniu 🙁
Dzień dobry 🙂
Faktycznie, do Tianjin raczej się nie wybierze…
Wczoraj z zaskoczeniem usłyszałam, że moja koleżanka Danusia Gwizdalanka, która zrobiła piękny program (w prezencie swojemu mężowi), nie znała wcześniej Lema i dopiero się dowiedziała, co ją ominęło. No bo w dzieciństwie sobie myślała: e, co tam będę czytać jakieś SF, to lektura dla chłopaków 🙂
Tymczasem dla mnie Lem był od zawsze i – coraz bardziej się przekonuję – był lekturą, by tak rzec, formacyjną. Mój światopogląd ogólny, racjonalność i sceptycyzm, pogodny pesymizm, o którym czasem wspominam, bierze się w dużym stopniu właśnie stąd. A czym były dla mnie filozoficzne przypowiastki jak właśnie Cyberiada czy Bajki robotów, widzę nawet w drobiazgach – od czasu np. opowieści o Wielowcach mam dwuznaczny stosunek nie tylko do pochodów i parad (obecnie w Korei Płd. czy Rosji), ale nawet – choć lżej – do baletu czy jeszcze bardziej łyżwiarstwa figurowego – zawsze przypomina mi się zwisanie girlandami nad przepaścią. No i nader jestem sceptyczna, kiedy ktoś się chwali, że „jest ich wiele”…
To rzekłszy, idę na śniadanie 🙂
To górą lemomani! Niestety, ale SF zawsze było poza orbitą moich zainteresowań. Próbowałam, odkładałam. I tak pozostało. Upośledzenie intelektualne? – może. Trochę sama się dziwię, bo sporo tkwiłam w nauce, także tej z pogranicza zainteresowań Lema. Parę dni temu przeczytałam rozmowę z synem Lema, Tomaszem. Cóż, instrukcja tzw. obsługi takich osobowości jak Lem, łatwa dla rodziny nie była. Ale na „Cyberiadę” chętnie poszłabym z nadzieją że utwór do mnie dotrze 🙂
Przyznaję szczerze, ze lemomanem nie byłem pomimo iż Bajki Robotów były moją lekturą szkolną, a sam sporo czytałem SF, przeznaczonego dla dzieci Bohdana Peteckiego.
Teraz jestem oczarowany LEMEM i jego bajkami z morałem – ten spektakl to fantastyczna zabawa. Polecam wszystkim, ale poza dzisiejszym i wtorkowym przedstawieniem następne odbędą się dopiero we wrześniu i o dalszych nic nie wiadomo. Wczoraj na premierze ilość publiczności była niestety znikoma.
Bardzo się cieszę z osobistego poznania Pani Kierowniczki i pozdrawiam raz jeszcze!
Z radoscia bym to obejrzala 🙂 Jestem entuzjastyczna lemomanka (ukochane Dzienniki gwiezdne, Wielkosc urojona…). Lem to niezupelnie SF.
A rekopis „Cyberiady,czyli opery fantastycznej w 3 aktach” …chyba nie jest w Polsce? A byl on z roku 1970. Czyli Krzysztofowi Meyerowi bylo 27 lat. A wielki jubileusz 70 lecia urodzin Kompozytora to 11 sierpnia.
@lisek
„Szpital przemienienia” Stanislawa Lema (czesc trylogii) chyba dzielem nie majacym nic wspolnego z SF, powiesc moralno-filozofczna. Jakiez perypetie Autora z jego wydaniem! Nie pasowalo wowczas na fali tworczosci socrealistycznej. Stad jej pozniejsze wydanie.
Film? Mniej udany.
@ ozzy
Szpital Przemienienia to jest zwykła powieść, ale lisek jej akurat nie wymienił 🙂
Rękopis Cyberiady Meyera jest chyba w posiadaniu kompozytora.
Znalazłam migawkę z prób:
http://www.youtube.com/watch?v=5Q7gOJLR5mk
Mnie też było bardzo miło poznać w realu Szujskiego 🙂
Jeszcze wypowiedź kompozytora dla Radia Merkury:
http://www.radiomerkury.pl/informacje/muzyczne/krzysztof-meyer-o-cyberiadzie-film.html
Ozzy, wymienilam dwie ksiazki ktore lubie najbardziej, i dodalam ze moim zdaniem tworczosc Lema nie jest do wlasciwie SF, takze wtedy gdy pisze o podrozach miedzyplanetarnych (wiec fakt ze napisal pare „zwyklych” ksiazek nie byl akurat dla mnie istotny). CHodzi mi o to ze wiekszosc SF-ow to etiudy na wyobraznie – jak wymyslic swiaty alternatywne, niepodobne do naszego. Lem w wiekszosci wypadkow uzywa formuly SF by pisac jak najbardziej o naszym swiecie, naswietlajac rozne jego aspekty; czesto to wrecz satyra na nasz swiat. Na przyklad planeta Rybitwa, gdzie wladze oglosily ze wszyscy maja zyc pod woda, a ze nie maja skrzeli to trudno, wiec wszyscy plywali z rurkami udajac ze tych rurek nie ma, glosno chwalac ustoj i mowiac ze sa w wodzie szczesliwi, podczas gdy megafony nadawaly instrukcje: „Czlonki wasze przeszywa szczesne drzenie!” 😆
Pomijajac indoktrynacje polityczna, dzis nawet gdy reklamy mowia mi co mi sie ma podobac, przypominam sobie to zdanie i juz mi lepiej 😀
Tak, takich antytotalitarnych aluzji jest bardzo dużo u Lema.
Cudowny jest też jego język. Ale miał on osobne stylistyki do różnych gatunków, które uprawiał.
A jego słowotwórstwo przyniosło wiele radości chyba każdemu, kto się z nim zetknął 😉
Znalazłam – z rozmowy Lema i Jana Józefa Szczepańskiego opublikowanej w „Tygodniku Powszechnym” w 2006 r. 🙂
LEM: Czy my jesteśmy jednakowo głusi na muzykę, Jasiu?
SZCZEPAŃSKI: – Mnie się jednak wydaje, że ja jestem mniej głuchy od ciebie.
LEM: – Mnie się też tak zdaje. Moja żona się skarżyła, że do czasu, kiedy wyszła za mnie (ponad czterdzieści lat temu), to chodziła na koncerty. Podczas gdy mnie w koncertach zawsze interesowała głównie motoryka panów, którzy poruszają skrzypcami.
SZCZEPAŃSKI: – Do tej pory ogromnie żałuję, że się nie nauczyłem grać na fortepianie. Mimo że moja matka bardzo usilnie próbowała mnie nauczyć, ale nic z tego nie wyszło: kiedy tylko siadałem do fortepianu, zaczynały mnie swędzieć plecy i musiałem się drapać zamiast przebierać palcami po klawiszach.
LEM: – Nie każdy rodzi się Paganinim. Ja grałem tylko na harmonijce ustnej, na przysposobieniu wojskowym, ale to był 1937 rok. Dosyć dawno.
Ale kocham Piątą i Dziewiątą Beethovena i to jest mój pułap. Czajkowski wydaje mi się jakiś taki za słodki i sentymentalny. I w ogóle jestem w mordędze: Krzyś Meyer skomponował kiedyś operę według mojej „Cyberiady”, po czym zaprosił nas do domu i puścił nam to. Jakby ktoś wziął dużą ilość naczyń kuchennych i przy pomocy rozmaitych twardych instrumentów obrabiał je boleśnie. Tyle słyszałem. Powiedziałem mu, że to jest świetne, ale ja się na tym nie znam. Naprawdę się nie znam. Ja staram się nie kłamać w sposób centralny. No, ale opera, z której nie można zagwizdać albo zanucić żadnej melodyjki, nie jest żadną operą.
Ta rybia planeta to się nazywa Pinta, a działa tam Swobodna Rybicja. Jest nawet opis przelotnej odwilży, coś jakby Rybiego Października.
Lem pisał wszystkiego po trochu, bo „twardą” SF też pisywał, choć na poziomie (także literackim) nieosiągalnym dla szeregowców. Niezwyciężony jest z tego właśnie gatunku i genialne Opowieści o Pilocie Pirxie, i oczywiście Solaris. Miał istny geniusz językowy i słowotwórczy. Jemu zawdzięczam najpiękniejsze znane mi brzydkie słowo języka polskiego, gdzie nie ma absolutnie nic brzydkiego, poza nieodparcie nieprzyzwoitym brzmieniem: to pies Elektrycerza, który się wabi Prądas…
Ciekawe, czy gdzieś jeszcze idzie dostać kupić stary, „stalinowski” zbiór nowel Sezam, którego Lem się wyparł (w paru miejscach było czego – podobnie jak 26. podróży Ijona Tichego (tej z Czajną, Raszą i Merką). W Sezamie jest pyszna nowela o facecie, co kazał mózgowi elektronowemu wymyślić idealny środek na raka, i mózg się wywiązał wzorowo…
„Ja staram się nie kłamać w sposób centralny.” 😆 😆 😆 Dowód na to, że coś nie jest operą, też śliczny.
Pewnikiem i kupić idzie, Piotrze, i zdownloadować, tylko w gugla trzeba wtłuc. 🙂
U nas jest dom lemofański i dużo się gada Lemem, m. in. jak ktoś kluczy zapomni, to wali w drzwi i krzyczy „otwierać, rybicja!”. 😉
Kupić to nie wiem, ale wtłukłem i wyszło! Hehe, co to się porobiło z tem światem, moja pani…
My mawiamy raczej : To my, trociny.
Trociny unas też biegają. I swobodne rzeźbienie. I lewą tnij, prawą kłuj. I, i, i… 🙂
I dlaczego się mówi szewc i krawiec, a nie krawc i szewiec…
Istny zjazd lemodytów. 😛
Dzien Matki…a „Stabat Mater”
u Pergolesiego smutek jest swoistym holdem dla zycia. Czasami czlowiek zazdrosci katolikom, ze nigdy nie przestali ubostwiac matki. Istnieje jako pelna ciepla postac, bardzo ludzka w monoteistycznym chrzescijanstwie.
Wczesny XVII wiek, Neapol, tu napisal Pergolesi swoje dzielo – wyznanie milosci do Matki Bolesciwej Jezusa „Stabat Mater”. Ponoc w owczesnym Neapolu bylo…200 kosciolow p.w. Maryji a takze wiele zakonow, ktora matka Jezusa byla patronka. Pergolesiemu bylo 17 lat jak stracil swoja matke a juz w osiem lat pozniej, kiedy dokonczyl swoje dzielo sam zapadl na gruzlice.
Zaloba i tesknota za wyzwoleniem ze smierci. Z drugiej strony silne uczucie matki po stracie syna.
Alt i sopran – dialog o matce przy krzyzu. Matki uczucia sa ich, ich sa nasze. Glosy spalataja sie i rozdzielaja sie w raniacych dysonansach i harmonii pogodzenia z losem.
Piekna muzyka, niczemu nie jest podobna, sila uczuc niemal widzie nas do muzyki pozniejszego Romantyzmu. Niemy nastroj i prawie ostry i rzeczowy. Efekt natomiast hipnotyzujacy.
A najwieksza jest milosc matki, powiada Pergolesi, ktora da zycie wieczne. Dzielo rowniez przydatne ateistom a wystarczy sie wsluchac i ubrac sie w ten matczyny ochronny plaszcz.
Na Dzien Matki – Stabat Mater, Pergolesi
To jest cudowne , Pergolesi , Stabat Mater
______________________________________
Sabina Puertolas – sopran
Viviva Gariaux – mezzo
http://www.youtube.com/watch?v=JFnFvDx8zZM
ozzy @21:20 – bardzo ładne to ostatnie zdanie.
Matki odchodzą, my i tak z tym płaszczem zostajemy. Czasem się nam przyśni w nocy.
Lemodytów na tym blogu dostatek. Jednym z czołowych jest np. Hoko 🙂
U mnie w rodzinie rybicja akurat nie chodzi, ale trociny i owszem, i w ogóle wiele przeróżnych Lemowych powiedzonek. No i oczywiście słynne bojowe zawołanie rodu Triodego z Trzech Elektrycerzy 😛
Tak w ogóle to: apentuła niewdziosek, te będy gruwaśne…
Walnęliśmy się pospołu, Pani Kierowniczko : i wierny Prądas i zawołanie bojowe Selektrytów to nie Elektrycerze, ale Erg Samowzbudnik…
Zaswędziało, poleciałem sprawdzać, chyba znowu wszystko od początku przeczytam!
Ja jestem wielką wielbicielką Pilota P. A śniące życie żelazne skrzynie Corcorana przeraziły mnie kiedyś nie na żarty i nie przestają przerażać do dziś.
O tak, tak, te skrzynie… brrr.
I Pirxa też uwielbiam.
No tak, rzeczywiście Erg, zmylił mnie Diody, Triody i Heptody 🙂
Na szczęście jest Cyberiada na półce, z ilustracjami Mroza of course 😀
Mnie Ciemność i pleśń kiedyś nieźle przeraziła. Młot z tego tomu też jest straszny – i przepowiada z dużym wyprzedzenie HALa9000…
A wracając do oper wg Lema, jest jeszcze jedna: Solaris Detleva Glanerta. Zeszłego lata wystawiona w Bregencji. Miała być teraz w Komische Oper (z Olgą Pasiecznik w jednej z głównych ról), ale ponoć odrzucili inscenizację i przełożyli bodaj na 2015.
Treliński widział to w Bregencji, zachwycił się i chce namawiać Pountneya na sprowadzenie tego do Polski.
Tu maluśki kawałek:
http://vimeo.com/46477117
Ocean w Solaris też mnie dość przerażał.
Ha! i jest jeszcze jedna Solaris – włoska!
http://www.youtube.com/watch?v=EMVOI97H6Es
http://www.youtube.com/watch?v=OkC6NtxdVlw
A okrzyk bojowy rodu Selektrytów AWRUK!?
W dziedzinie slowotworstwa tylko Tuwim dorownal Lemowi. Coz, obaj z tej samej, niepolskiej przecie nacji.
A Stabat Mater? Ja zawsze tam gdzie K. Ferrier.
Probowalem wsrod znajomych w Kanadzie zareklamowac Szymanowskiego. Niestety, z plyt w domu to nie to samo co na koncercie.
Z bardzo niewielkimi wyjatkami to dla wiekszosci bylo malo atrakcyjne.
Wielkosc urojona i Proznia doskonala – dwa zbiory wstepow oraz zjadliwych recenzji do (nieistniejacych) ksiazek Lema 😆 Nadmuchiwana architektura i genetyczne duplikaty dostarczane tak by zdazyc na koniec koncertu w trafionej meteorytem sali… I jezyk genialy… Niektorzy znajomi zazdroszcza mi mozliwosci czytania go w oryginale, znam nawet jednego chlopaka ktory po to nauczyl sie jezyka polskiego.
Solaris akurat lubie mniej, to taki klasyczny SF.
Wczoraj bylam na recitalu Itzchaka Perlmana. Zaraz opowiem.
Pobutka.
PS.
A może powinno być to:
https://www.youtube.com/watch?v=xO9ppicjlFg
Przyjaciel Automateusza jest z Bajek robotów, które były takim preludium do Cyberiady.
W pełni podpisuję się pod stwierdzeniem Lema o naczyniach kuchennych i melodii z tej rozmowy ze Szczepańskim 😀
Dzien dobry,
piekny majowy poranek, w tramwaju nr 10 w drodze do pracy,
slucham Lou Reeda „Perfect Day”…chociaz to poczatek dnia.
Ciekawa postacia byl scenarzysta „Solarisa” Tarkowskiego, czyli Fridrich Gorensztajn . Jego powieść „Psalom” wyszła niegdys we fr.Gallimard przed publikacja w j.rosyjskim. Niezyczliywy bardzo Polakom, chociaż nie bez racji.
Słonecznego dnia,
Ps. Panie Pietrku, coz ma z tym „nacja”, moze Pan wie lepiej?
Dzień dobry,
tu ładnie, choć chłodno…
A propos Pobutki: czy może PAK był wczoraj na koncercie Capilla Flamenca na Mikołowskich Dniach Muzyki? Jeśli tak – to jak było? 🙂
Czekam też z ciekawością na reckę liska.
Tak, oczywiście, że Przyjaciel Automateusza jest z Bajek robotów – Meyer włożył go w to miejsce, bo tak mu pasowało.
Też nie bardzo rozumiem, o co chodzi Pietrkowi z tą nacją. Oczywiście, że i Tuwim, i Lem, dodajmy może jeszcze Leśmiana, jeśli chodzi o słowotwórców, mieli korzenie żydowskie, ale wszyscy oni pochodzili z rodzin całkowicie zasymilowanych, gdzie innych języków poza polskim się nie używało. I wszyscy czuli się Polakami. Dlaczego odbierać im to, kim się czuli i kim – de facto – byli?
No i w złą godzinę powiedziałam, że tu ładnie – już kropi… 🙁
W „Rzepie” relacja z Projektu „P”. Wynika z niej, że jest fajnie, ale nic nadzwyczajnego 😉 Sprawdzę to jutro.
http://www.rp.pl/artykul/9131,1013511-Nowa-sztuka-czai-sie-w-zakamarkach-teatralnych-korytarzy.html
Pogodny czarnowidz?
Eden, Powrót z Gwiazd, Fiasko…
„Chmurka’ zawsze przed wejsciem na wizje zagladala do okna…a nuż leje a w papierach piękna pogoda.
Nie mogę sobie przypomnieć gdzie pojawił się termin „betryzacja” – jako bezbolesne i stopniowe ograniczanie praw społeczeństwa.
A może to nie było u Lema ?
—-
Lisku, dziękuję, zobaczę z najwyższą przyjemnością ; co się dobrze wpisuje w moje plany dokładniejszego zwiedzenia Jerozolimy. Zamówiłem niedawno atlas mistyczny Jerozolimy – zapomniałem nazwy wydawnictwa ale chyba adwentystyczne.
—-
W muzeum Rzymsko-Germańskim (sic !) w Moguncji widziałem malutkie organki z – ponoć – VIIIw. Wykopane w Aquincum (Budapeszt). Zaledwie jeden rządek kilku piszczałek.
Nie wiem, czy to nie miał być dar dla Karola Wielkiego w Aix-en-Chapelle (Akwizgranie).
LESIO: Betryzacja to z Powrotu Gwiazd – Lem, jak najbardziej, a tą książkę uwielbiam – chyba najlepsza 🙂
I zmienię temat. W czwartek słuchałem Beaty Bilińskiej w FIlharmoni Narodowej i przy okazji… przedziwnego instrumentu. Byłoby super, gdyby nie ten fortepian – brzmiał głucho i nieładnie. Mocno to przeszkadzało.
Powrót z Gwiazd, oczywiście.
Nie tyle ograniczanie, co chemiczna kastracja.
W tej powieści jedno mnie zawsze zastanawiało. Bohater w którymś momencie wywala czarną skrzynkę z samochodu, żeby móc sobie poszaleć na drodze. Jak on mógł ją tak, ot wywalić? Konstruktorzy chyba raczej pomyśleliby, żeby tak łatwo się nie dało?
Prof.Leonard Neuger i tlumacz szwedzki Lema Martin von Zweigbergk probowali zaprosic Autora do zlozenia wizyty w Szwecji. Lem ciagle odmawial i uzasadnial, ze nie lubi opuszczac Krakowa. Bylo to jakies 10 lat przed jego smiercia. Prof. Neuger przypuszczal, ze zwiazane to bylo z oslabionym sluchem Stanislawa Lema.
Tworczoasc Lema porownuje sie do pismiennictwa Harry Martinssona (np. „Aniara”)
Lem i SF to takie trochę przekłamanie. On zawsze pisze o tu i teraz. Trochę socrealizmu było w „Astronautach”, gdzie niby trafiono na planetę po kataklizmie nuklearnym. Rządzono tam, jak można sądzić, na wzór amerykański. Ale to pierwsze śliwki robaczywki. Potem już było coraz lepiej. A Dzienniki nieocenione, Bajki tudzież. Ale kilka powieści naprawdę daje do myślenia. To są książki filozoficzne. Ja też nie lubię SF, zupełnie do mnie nie przemawia. Ale Lem to inna para kaloszy. Pisałem kilka dni temu, nie pamiętam na którym dywanie ani przy jakim stole, o amerykańskim pisarzu SF Millerze i jego książce „Kantyczka dla Leibowitza”. Według mnie to pisane też według koncepcji Lema. Bodajże autor w jakimś wywiadzie nawet to przyznawał, ale głowy nie dam.
Dzień dobry we mgle
ciekawam tego projektu „P” także od strony wizualnej, konceptualnej etc. Czekam na Pani opinię. Może uda mi się wyżebrać jaką wejściówke na jutro…
pozdrawiam serdecznie
Po kolei:
@ lesio, Gostek Przelotem: betryzacja to nie była „chemiczna kastracja” ani „bezbolesne ograniczanie praw społeczeństwa”. To było chemiczne wyeliminowanie zachowań agresywnych. Oczywiście miało to pewien wpływ na życie erotyczne 😉 Bardzo lubię Powrót z gwiazd. A z tą czarną skrzynką też nie wiem, jak mu się udało, ale rozumiem, że były astronauta (i to niebetryzowany 😉 ) więcej może 😛
@ ozzy: Prof. Leonard Neuger bywał swego czasu na tym blogu (pod nickiem Leon). Z parę lat temu.
@ Stanisław: socrealizm był też w nieszczęsnym Obłoku Magellana.
Gostek,
bohater Powrotu mógł wywalić, bo nie był betryzowany 🙂
I betryzacja nie była nieodwracalna, był jakiś specyfik, który ją znosił.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Betryzacja
Z tych „ograniczników” bardziej podobają mi się bystry z Wizji lokalnej – inna wariacja na temat, co zrobić, by się ludzie nawzajem nie wyrzynali.
Łajza 😆
nawzajem 🙂
No, ja z powieści najbardziej lubię Niezwyciężonego 🙂
No i wyszła łajza nawzajem 😆
Ja w ogóle nie umiem powiedzieć, którą z książek Lema najbardziej lubię. Każdą inaczej, może niektóre odrobinę mniej…
@ Hoko 12:55
a ja tymczasem zrobiłam korektę 😉
Kantyczka to moralitet o podłożu religijnym. Lem religii raczej do swoich powieści nie mieszał.
Czy Miller mógł znać Lema? Kantyczka została wydana w 1960 r. Czy wtedy już tłumaczono Lema na angielski?
No, powiedzmy że betryzacja = kastracja to skrót myślowy. Oczywiście betryzacja nie znosiła popędu płciowego. Pewnie hamowała wydzielanie testosteronu… 🙄
Tak, perto znosiło czasowo skutki betryzacji – do stosowania w nieokreślonych bliżej sytuacjach awaryjnych.
Z czarną skrzynką chodzi mi o to, że w ogóle dawała się „wywalić”, jak jakaś zwykła wycieraczka. Taki sprzęt powinien być integralną częścią samochodu, bez którego w ogóle nie powinno być możliwe jego uruchomienie.
A w kwestii słowotwórstwa to moje ulubione: Najlęk – „Najwyższa Izba Lękarska”.
Znajomość Lema na Zachodzie zaczęła się chyba po Solaris – u nas rok 1961, przekład angielski 1970, i nie z polskiego, tylko z francuskiego. Nie czytałem tego Millera, ale jakoś średnio mi to do Lema pasuje.
A religię Lem mieszał, tyle że nie w powieściach. W Dziennikach, w Apokryfach trochę można znaleźć, no i było to mieszanie raczej krytyczne.
Odnośnie jeszcze tej czarnej skrzynki, to jest anachronizm, jakich u Lema wiele, nie ma co tego brać dosłownie – tak samo jak lampowych urządzeń na statkach kosmicznych 🙂
Nie, to nie anachronizm. Nie chodzi mi o to, że pomimo ewidentnej „przyszłości” w jakiejś powieści można odnaleźć sprzęty czy technologie „dzisiejsze” (tzn. z lat 60-70).
Po prostu Lemowi parę razy zdarzyło się być niekonsekwentnym. Ta czarna skrzynka to jeden z takich przypadków.
Niestety jestem skażony twardą sci-fi autorów takich jak Larry Niven czy William Gibson, więc takie niekonsekwencje rzucają się w oczy.
Trochę zdjęć
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.10151586042808419.1073741836.139360013418&type=1
Gostku, to wyobraź sobie, że ta „czarna skrzynka” jest w pokładowym komputerze i że sprawny haker poradzi sobie z jej unieszkodliwieniem 🙂 Nie sposób było na początku lat siedemdziesiątych przewidzieć, co będzie teraz, nie mówiąc o dalszej przyszłości, więc Lem tworzył z tego, co miał pod ręką. Chodzi po prostu o obejście ograniczenia, a każdy majsterkowicz wie, że nie ma ograniczenia, którego by nie dało się obejść.
To raz. Dwa, weź pod uwagę, że w świecie betryzacji nie było konieczności specjalnego kamuflowania takich ograniczeń, bo tamci ludzie niejako sami z siebie nie byli w stanie dokonać destrukcji; czarna skrzynka była zwykłym, standardowym mechanizmem zabezpieczającym, zabezpieczającym raczej przed złośliwością losu niż złośliwością człowieka.
Chyba rzeczywiście z Lemem tu pokręciłem, nie mógł Miller go znać pisząc Kantyczkę.
Co do kontekstu religijnego, to mam wrażenie, że w Kantyczce nie jest on tak jednoznaczny, jak mogłoby się to wydawać. A Lem moim zdaniem też się od tych kontekstów całkiem nie odżegnywał. Dla mnie Lem był agnostykiem, przy czym forma tego agnostycyzmu nie była cały czas jednolita. Wahała się chyba pomiędzy całkowitym ateizmem a możliwością dopuszczenia innych poglądów. Inaczej mówiąc, nie wierzył w Boga, ale nie była to sprawa, która pozostawiała go obojętnym. Głos Pana tylko formalnie nie dotyczy metafizyki. Sam tytuł kieruje myśl w tamtym kierunku. Brak ostatecznej odpowiedzi też jest chyba znaczący. Według mnie Lem daje dużo do myślenie. Walter M. Miller nie aż tyle, ale też wskazuje konieczność trochę większej pokory.
@Stanisław i Walter Miller:
1. Znał czy nie, Miller i Lem byli prawie równolatkami (1923, 1921).
2. Lem czasami daje aż za dużo do myślenia 🙂 Przekopywać się przez te wszystkie niedopowiedzenia, niewyjaśnione zjawiska to ciężka praca.
@hoko
Zastanawiam się, czy współczesny samochód ruszy po unieszkodliwieniu np. ABS. Nie zmienia to faktu, że systemy „wykrywania zmęczenia kierowcy” to właśnie takie pierwsze kroczki w kierunku ww. czarnych skrzynek.
Zakładam, że Lem musiał to rozwiązać w miarę prosto, bo szkoda marnować powieści na męczenie się bohatera jak rozbroić samochód.
Z drugiej strony, pojedynek bokserski obu panów był dużo bardziej efektowny w zademonstrowaniu ich zwierzęcości…
@Stanisław
Gostek – oczywiście, że ruszy. Nie ma żadnej absolutnej zasady, która by mówiła, że samochód z wyłączonym abs nie działa. Tym, czy działa, czy nie, steruje komputer, więc ten, kto ma władzę na komputerem pokładowym, ma władze nad działaniem samochodu (oczywiście zakładając, że ten jest sprawny mechanicznie).
Więc jeśli uwalę komputer, to może nie ruszyć…
Jak w nowoczesnym samochodzie uwalisz komputer, to na pewno nie ruszy 😆
ABS można sobie wyłączyć
Mam taką opcję Sport i Sport +
Dobrze się wtedy zakrętuje 🙂
Co sprytniejsi producenci namawiają komputery do unieruchamiania samochodu, gdy cokolwiek szwankuje. Serwis wtedy bardzo zadowolony. Klient mniej. Po jakimś czasie takie samochody źle się sprzedają i zaprzestają podobnych praktyk.
Obecnie podobne praktyki mogę zauważyć w drukarkach HP. Gdy którykolwiek kolorowy tusz (toner) się skończy, drukarka staje. Nie da się wydrukować niczego w trybie czarno-białym pomimo pełnego pojemnika z czarnym tuszem (tonerem).
@Pani Kierowniczka:
Było ciekawie. Koncert obejmował pieśń In myne zyn (dwóch śpiewaków z towarzyszeniem… akordeonu), a potem Mszę In myne zyn, przy czym Kyrie było improwizowane, a między kolejnymi częściami pojawiały się improwizacje akordeonu na tematy użyte przez Agrikolę. Na koniec Salve Regina, przy czym zaczynało się Agrikolą, a potem przechodziło w improwizację.
W In myne zyn akordeon wydawał mi się za głośny (w stosunku do głośności obu śpiewaków), później fragmenty akordeonu były interesujące, „stylowe” o ile tak można powiedzieć o improwizacji na akordeonie na tematy z XV wieku 🙂
Betryzacja byla supergenialna. Na dodatek jest tak realnym pomyslem, ze nie rozumiem dlaczego (a raczej nie jestem pewna czy) nie zostala juz przypadkiem przez jakieś wojsko wyprodukowana a nawet zastosowana.
Perlman: dwa lata temu wlasciwie przestal wystepowac. W ostatnim roku daje jednak mala liczbe koncertow. Do Tel Awiwu przyjechal na inauguracje odremontowanej sali Izraelskiej Orkiestry Filharmonicznej, i dal dwa koncerty – przedwczoraj koncert galowy z orkiestra i Mehta, gdzie gral koncert Beethovena (w ktorym slyszalam go w tym samym miejscu lata temu), oraz wczorajszy recital z pianista Rohanem de Silva, z ktorym chyba wystepuje od dawna.
Program byl lekki i „hiciorowy”:
Czesc I: Beethoven: Sonata No. 1 in D dur, op. 12
Franck: Sonata w A dur
Czesc II: Tartini: Sonata w G minor “Diabelski Tryl”
oraz piec „cymesow” zapowiedzianych ze sceny:
krotki utwor Kreisler w stylu Francois Francoeura,
Melodia z Orfeusza i Eurydyki Glucka,
Transkrypcja kaprysu Wieniawskiego na dwie pary skrzypiec,
Lista Schindlera Williamsa ,
Taniec wegierski nr 1 Brahmsa w trans. Joachima.
Na bis – Taniec goblinow Bazziniego.
Publicznosc bardzo go kocha i byly dlugie oklaski gdy tylko wjechal na scene. Niestety wieczor zaczal sie irytujaca komorka, a po pierwszej czesci Beethovena zdumiewajacym chorem kaszlu (na scenie uniesienie brwi i lekka drwina w usmiechu) i zaraz potem nastepna komorka ktora wygrala dluga i glosna melodyjke przy pierwszych taktach czesci drugiej, tak ze Perlman przerwal i powiedzial z (krzywym) usmiechem „Myslalem ze zaplaciliscie tylko za jeden koncert…”. Na poczatku kazdej czesci trzeba bylo czekac kiedy szemranie i kaszle przycichna. Bylo to wyraznie irytujace dla artystow i bylo mi wstyd. Moze dlatego Perlman wydal mi sie momentami niecierpliwy. Potem szum stopniowo przycichnal.
Ostatnio slyszalam go na zywo wiele lat temu i jego dzwiek byl wrecz zaskakujacy, prawie niepodobny do skrzypiec. Wczoraj nie byl az taki, byl tez czasem troche nierowny, choc nadal piekny (ach te wysokie dzwieki i piana). Ogolnie czesci liryczne na mnie zrobily najwieksze wrazenie. De Silva dostosowywal sie do niego jak przyjaciel, a gdy schodzili ze sceny szedl daleko za nim. Perlman juz nie chodzi o kulach, jezdzi na wozku.
Beethovena zagral bardzo spokojnie; druga czesc byla piekna. Najpiekniejsza dla mnie tego wieczoru byla sonata Francka, z magicznym recitativem-fantasia. Widac bylo jak latwo , w chwili glebszego skupienia, przychodzi mu nagle wyczarowac czar i wodzic dusze sluchaczy jak na sznurku. W tej sonacie miedzy czesciami na sali pierwszy raz zapanowala kompletna cisza. Gral ja smutno, chwilami przejmujaco (tak ja to odebralam), i to byla najbardziej szczera czesc koncertu, gdzie szczegolnie gleboko angazowal sie w gre.
Gdy zaczela sie przerwa powiedzialam – co tak krotko bylo?, a okazalo sie za minela pelna godzina. Zupelnie nie zauwazylam kiedy minela.
Druga czesc byla bardziej popisowa. Tartini brawurowy i pogodny, choc w pewnym momencie wydawalo mi sie ze zagral troszke nieczysto. Motyw z Listy Schindlera zagral przejmujaco pieknie, a po skonczeniu lekko pokiwal glowa i mial wyraz twarzy jakby mowil – w koncu zagralem to w tym miejscu.
Taniec goblinow byl nie z tej ziemi pod kazdym wzgledem, dzwieku, wirtuozerii i uroku.
Publicznosc goraco oklaskiwala gdy tylko mogla (miedzy czesciami na szczescie nie 😉 ), byly to oklaski za caloksztalt, ogolnie wielka milosc do niego.
Przepraszam ze ta recka troche nieskladna – pisana w biegu.. 🙂
wyczarowac czar 👿 przepraszam…
🙂 Itzak Perlman i kantor Yitzchak Meir Helfgot „A Yddishe Mamme” 28.02.2013
http://www.youtube.com/watch?v=ftV5Xsku5Uo
ciekawostka: kantor Meir wystepowal takze z australijska gwiazda rocka Jimmy Barnesem
Dzis bedzie trzeci koncert inauguracyjny, niestety nie zdolam sie wybrac 🙁
http://www.ipo.co.il/eng/Series/SpecialConcerts/Events,2773.aspx
Dzięki, lisku, za reckę! I PAK-owi też dzięki, choć recka dość zwięzła 🙂
Jeszcze raz przepraszam za belkotliwy styl; pisanie z (dlugiego) dobiegu jest u mnie wyraznie niewskazane…
Koncert z Zuckermanem jest wlasnie transmitowany na zywo
http://www.iba.org.il/?autoStartOnFirstElement=true&defaultSearchTerm=2099353&filterType=CM („po Radio nalezy wybrac Kol HaMusica)
p.s. Nie jestem pewna czy nie myle sie z betryzacja – czy tak nazywala sie takze wojna chemiczna w Kongresie Futurologicznym, pod wplywem ktorej zaatakowane wojsko zaczynalo palac goraca i altruistyczna miloscia do wroga?
Betryzacji w KF nie było.
Tu chodzi zapewne o bemby (bomby miłości bliźniego).
a propos Transcryptum – byłem na próbie generalnej: lekka niewspółmierność nakładów i efektu, świetny koncept, muzyka taka sobie, zresztą jest jej bardzo w sumie niewiele, części elementów wtedy nie było, jutro jestem na całości, porównam…
P.S może się odważę i przywitam z PK? 🙂
Ależ bardzo proszę 🙂
Kiedys Maria Dabrowska wypowiedziala zdanie bardzo trafne: „Dyskusje prowadzi sie po to, aby kazdy pozostal przy swoim mniemaniu”. I chyba to jest prawda, jak sadze, poniewaz z tego nie powstaje zadne nieszczescie. Ale dochodzi tez sprawa wiedzy, ktora chyba zabija nasza pierwsza wrazliwosc.
Zawsze fascynowala mnie katastrofa Atlantydy, jeszcze przed naszym swiatem, znana z przekazu Platona: wszystko zaczelo sie na nowo z niczego. Jak u Gombrowicza w „Kosmosie” o tworzeniu sie rzeczywistosci.
———————–spokojnej nocy
Pobutka.
PS.
Zdjęcie z niedzieli.
Dzieki Gostku, rzeczywiscie chodzilo o bemby.
Dobutka
O, bardzo lubię ten album z Dobutki. Byłam przy jego nagrywaniu, rozmawiałam z Lucy van Dael (na pytanie, kogo jej przypomina Jarzębski, odpowiedziała, że Giovanniego Gabrielego i Tarquinia Merulę), no i stoi toto na mojej półce. Taka wspaniała sprawa i zaginęła w mroku niepamięci 🙁
A w ogóle to ciekawam, czy ew_ka była na koncercie La Fenice, a jeśli tak, to jakie ma wrażenia 🙂
A z kolei a propos Pobutki, Skrowaczewskiego mamy też na zakończenie sezonu. Na szczęście bez Brucknera 😛 , niestety z Dziewiątką Becia – ileż można – ale za to z dobrymi solistami. Chyba obecność obowiązkowa, zwłaszcza że SS (nieszczęście taki skrót) kończy 90 lat! Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia.
Bardzo profesjonalnie napisane, aż byłam zaskoczona, że ktoś tak dobrze może znać się na muzyce i wszystkich genezach wokół niej.
Zgadzam się z tym, że to jest najlepszy czas dla Cyberiady. Aby trafiło to do ludzi i aby wszystko zrozumieli.
Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni, gdyby odwiedziła Pani naszą stronę i wydała krótką opinię nt. tego, jak my odnajdujemy się na rynku polskim, ze swoją celtycką aranżacją muzyczną.
Nius zasłyszany w Poranku Dwójki: Warszawska Opera Kameralna zamówiła (!) operę na temat Immanuela Kanta u… Leszka Możdżera.
Hmmm…
Ewidentny Kant, rzec można immanentny
Leszek Możdżer jest zdolny, może jeszcze zaskoczyć. Ma paszport Polityki, a Kaczmarek nawet Oscara. Możdżer może trochę podzlecić Kaczmarkowi i powstanie Kantata o gwiazdach i prawie moralnym. Ja bym tak z góry nie przekreślał.
Ja bardzo lubię Leszka, on, słyszę, też do tematu zapalony. Ale co z tego wyjdzie? Trudno powiedzieć. Zwłaszcza że akurat Kant, bez obrazy, był jedną z najnudniejszych postaci filozofii…
🙂
Mistrz Immanuel chyba tego Köngsbergu nigdy nie opuszczal…z powodu gwiazd (?)
milego dnia…. ( u nas leje 🙁 )
U nas też leje – a właśnie muszę wyjść… 🙁
Stanisławie, jest wręcz przeciwnie – Kaczmarek tego Oscara zawdzięcza właściwie Możdżerowi, który tam czarował po swojemu na fortepianie i nadał tej muzyce jakiegoś koloru, i Herdzinowi, który rzecz zinstrumentował. Wkład samego Kaczmarka był w gruncie rzeczy niewielki. Ale to jest Hollywood.
;(
Kiedys tego Kanta probowal mi tlumaczyc niezyjacy (+2011) juz prof.Adam Sikora (warto Go przypomniec)….ale za „tepy” bylem – mea maxima culpa
Hmmm… Do Kanta by bardziej pasowała kantata.
Albo kantyczka 🙂
Nie jest ważne, co kto komu zawdzięcza. Ważne nazwiska na afiszu. Jak będzie Możdżer i Kaczmarek, sukces murowany.
Kant do opery wydaje się jak znalazł. Agnostycyzm poznawczy zakładający, że żadne kluczowe pytania filozofii nie znajdą odpowiedzi na podstawie logicznego wywodu, po którym można napisać „cbdo”. Wywodzić możemy tylko z tego, co widzimy, co jest oczywiste. To powinno kończyć spór pomiędzy „myślę więc jestem” a „wiem tyle, ile doświadczyłem”. Co się bezpośrednio nie jawi, nie jest faktem naukowym. Wszelkie spekulacje teoretyczne są nieuprawnione. Stąd krytyka czystego rozumu. Czysty rozum nic nie wart bez zmysłów. To w zasadzie pozytywizm poznawczy, ale uważa się Kanta za prekursora fenomenologii, która była bliska księdzu Tischnerowi. W stosunku do prostych pozytywistów, dla których o wszystkim decyduje, co oczywiste i doświadczone, dla fenomenologów ważniejsze, jak się jawi to, co doświadczone. Subiektywny czynnik tez jest ważny, więc przedmiot poznania jest zależny od podmiotu poznającego. Np. mucha zupełnie inaczej widzi różę niż człowiek. Z całym szacunkiem dla Bobika i Labradorki, psy też widzą trochę inaczej, a w przedmiocie od obrazu ważniejszy jest zapach, którego człowiek może nie odczuwać. Ale Kant, choć można u niego znaleźć pojęcie fenomenologii, jeszcze fenomenologiem nie był. Ale prekursor to czasem osoba najważniejsza. Te gwiazdy, które widzimy, nie byłyby tym, czym są, gdyby nie prawo moralne w nas. To prawo moralne nie ma żadnej wartości poznawczej ale wpływa na nasze postrzeganie. Można to wszystko interpretować zupełnie inaczej, nie jestem historykiem filozofii i tylko sobie bajdurzę.
Kontynuując stwierdzam, że opera powinna być typu Wesela Figara, a w każdym razie oparta na jakiejś francuskiej krotochwili, gdzie każdy widzi to samo inaczej na zasadzie komedii pomyłek. Gdyby miało być na poważnie, warto nawiązać do Pirandella, gdzie indywidualny sposób postrzegania jest też bardzo ważny. W ostateczności można sprowadzić do opery Filozofię po góralsku z Kantem jako interpretatorem.
I jeszcze cytat z klasyki: oj dana dana, nie ma szatana, a świat realny jest poznawalny 😉
Shannon – witam. Tak się składa, że należę do wymierającego gatunku profesjonalistów… Zespół znam, kiedyś nawet będąc w jury Folkowego Fonogramu Roku miałam płytkę Shannona do oceny. W swojej kategorii bardzo OK. Jak teraz zespół odnajduje się na rynku – nie wiem, bo nie śledzę 🙂
Wywodzić możemy tylko z tego, co widzimy, co jest oczywiste.
Skoro ludzie, psy i muchy widzą inaczej, każde po swojemu, to co niby ma być oczywiste? Oczywistość to taka sama bujda jak poznanie czysto spekulatywne. A nawet większa 🙂
Hoko, na tym polega urok filozofii. Filozofowie jeszcze do niczego ostatecznego nie doszli i, jak sądzę, nigdy nie dojdą. Ale pytania stawiają coraz bardziej skomplikowane. Napisałem najpierw „coraz ciekawsze”, ale najciekawsze chyba były na początku, za Ateńczyków i innych Greków.
Ale jak można zacytować bez dalszego ciągu kończącego się „coś się pokaże w samej bieliźnie”. I ta bielizna nie ma kontekstu erotycznego, niestety.
Jako ciekawostka – Krytyka czystego rozumu była na indeksie zarówno watykańskim jak i moskiewskim.
Wartość filozofii jest w burzeniu, nie w budowaniu – gdy tylko jakiś filozof przechodzi od krytyki do tworzenia własnego „systemu”, to i zaraz zaczyna wygadywać dyrdymały, nawet jeśli wcześniej gadał do rzeczy 🙂
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://cdn1.pix.avaxnews.com/avaxnews/5b/a3/0000a35b_medium.jpeg
Ten rysiowaty (bo z pędzelkami) kot wygląda, jakby miał swoją Ogólną Teorię Wszystkiego 😉
No bo ma – najeść się i poleżeć 🙂
E, no jeszcze czasem popolować 😉
Fragment zapomnianej opery-nieopery o Kancie odnalazłem w swoich zbiorach… 😎
Kant:
Filozofa nikt nie słucha,
choćby ciął jak giez,
nie przejmuje się nim mucha,
ani nawet pies,
choćby pytał o bógwico,
wciąż tak samo gwiazdy świcą…
Czy morale we mnie stale,
czy też może nie –
dla publiki to zakalec,
któż to wiedzieć chce?
Pies:
Oj dana, dana,
śpiewka mi znana,
a grancik już pan ma, proszę pana?
Kant:
Z tej strony zawsze dostaję w skórę,
bom coś nieskłonny jest do rozbiórek,
a takie czasy i w tym ma bieda,
że trudno towar niegoły sprzedać,
lecz może mi przyznają grant,
kiedy rozbiorę jakiś kant.
(zaczyna rozbierać kant stołu, który wskutek tego zostaje w samej bieliźnie)
Chór:
Wreszcie rozebrał Kant coś, zatem
pora zaśpiewać mu kantatę
i niechaj nikt się nie upiera,
że ta kantata to opera.
Mucha:
To może przejdźmy do ad remu…
Cóż, ja to widzę po swojemu,
toteż nie włączam się do gry,
chrzanię i lecę sobie.
Bzzzzz!
Wysłać do Możdżera i gotowe
🙂 🙂 🙂 🙂 🙂
Czym Stanisław inspiruje
tym Bobik rymuje
Oklaski/kurtyna/tantiemy 😉
Hej, zdałaby się tantiema,
ale jej nie ma
i z tego braku tantiemy
nic dziś nie zjemy. 🙁
Hej dziś dziś, dana dana,
Bobik, psino kochana,
będzie pełna miseczka
dla poety-pieseczka 😉
Jerzy Milian spotyka Ambrożego Kleksa na planie programu Sonda 🙂
A tak poważnie to panie śpiewające Wucha były wspaniałe. Po tym zarecytatywowaniu słuchacza odrobina „śpiewności” zabrzmiała bardzo pięknie.
Tak, to był taki szatański pomysł, żeby śpiewały to dwie dziewczyny jednym głosem, ale nie unisono i w niełatwych interwałach. Podziwiałam je.
Życzliwie zapytuje, czy będzie jakiś wpis na temat „Projektu P”? Życzliwe oczy widziały Szefową Tej Przestrzeni i są ciekawe opinii 😉
borques – witam. Właśnie wrzuciłam wpis 🙂
@PK 28.05. 9:21
Byłam, byłam Pani Kierowniczko ! Przepraszam, że dopiero teraz się melduję, ale niezapowiedziana robota przypełzła i w żaden sposób nie dała się spławić, skubana… Koncert odbył się w znanym bywalcom Wratislavii Cantans gotyckim kościele Marii Magdaleny, co oznacza, że towarzyszył mu charakterystyczny pogłos, no i dość przenikliwy chłód – a to ostatnie, jak się okazało, nie było bez znaczenia ( dla muzyków mogło to być uciążliwe, np. szef zespołu Jean Tubéry wystapił w wełnianych czarnych mitenkach – pewnie z powodu zimna, a nie dla ładności :-). Poza tym część słuchaczy zmyła się w przerwie, ale to ich strata). Ponieważ honorowym patronem koncertu był ambasador Francji (niestety nieobecny), nie obyło się bez uroczystych zagajeń Pana Konsula i Przedstawiciela Pana Ministra.Program był taki oto : Andrzej Markowski – Królowo Częstochowska ( 1943 )
Claudio Monteverdi : Tempro la cetra
Marcin Mielczewski : Canzon a tre Adam Jarzebski : Tamburitta Claudio Monteverdi : Se vittorie si belle fan le guerre d’amore
Tarquinio Merula : Canzon la Brena « No, no » (Ohimè) Claudio Monteverdi : Ohimè ch’io cado Claudio Monteverdi : Chi vuol che m’innamori
Tarquinio Merula : Ciaccona a tre *** Claudio Monteverdi : Lamento della ninfa, madrigale in genere rappresentativo
Adam Jarzebski : « Sentinella »
Claudio Monteverdi : Il combattimento di Tancredi & Clorinda
Młodzieńczy hymn Andrzeja Markowskiego, powstały w Lublinie podczas okupacji, wiąże się o tyle z tytułowym tematem miłości i wojny, że jest w nim i wojna i miłość (tyle, że do ojczyzny ). Jest to utwór, jak przystało na okoliczności jego powstania, odpowiednio heroiczny i wzniosły, w trochę marszowym rytmie. Nie jest to moim zdaniem dzieło szczególnie wybitne, ale … przerobione na zespół instrumentów dawnych i mezzosopran Anny Radziejewskiej zabrzmiało całkiem niebanalnie. Następujące potem „wojenno-miłosne” madrygały Monteverdiego, rozdzielone utworami instrumentalnymi Mielczewskiego, Jarzębskiego i Meruli stworzyły piękną, spójną opowieść, jakby od początku były dla siebie napisane ( na wyraźne życzenie muzyków ludzkość nie klaskała pomiędzy utworami i nie płoszyła nastroju). Pięknie zaśpiewane przez trójkę wykonawców (oprócz bardzo lubianej przeze mnie Anny Radziejewskiej wystąpił tenor Jan van Elsacker i chwilami bas-baryton Nicolas Achten, który grał również na teorbie ). Najwięcej do śpiewania miał Jan van Elsacker i on też najbardziej mi się podobał. Nigdy dotąd go nie słyszałam na żywo (tylko na płycie w „Teatro d’Amore” z Rudą Kryśką 😉 W interpretacjach nie było prób kokietowania publiczności za wszelką cenę, np. w “Ohimè ch’io cado” nie było żadnego „żarusiowania”, a mimo to słuchało się z zapartym tchem. Jean Tubéry oczywiście nie odmówił sobie ( i nam ) w tym programie kilku przepięknych solówek na cynku. O ile dobrze widziałam, grał na podobnym do tego środkowego na górnym zdjęciu : http://pl.wikipedia.org/wiki/Cynki Oczywiście Wielki Wódz pewnie zaraz mnie poprawi, że ta odmiana instrumentu jakoś inaczej się nazywa 🙂 ( i pewnie jak zawsze będzie miał rację ). Gdyby koncert skończył się po pierwszej części, uznałabym, że był to bardzo dobry występ, zgodnie zresztą z oczekiwaniami. Czekała nas jednak część druga – najpierw pięknie zaśpiewany i zagrany „Lament nimfy”, potem mały przerywnik (czy raczej łącznik 🙂 ) Jarzębskiego, ukoronowaniem koncertu było jednak „Combattimento”, zamykające program swoistą klamrą, wracając do postaci Andrzeja Markowskiego, który w 1971 po raz pierwszy w powojennym Wrocławiu poprowadził ten utwór. Ciekawe, jak to mogło wtedy brzmieć… Tym razem zabrzmiało rewelacyjnie – zwłaszcza wielka kreacja van Elsackera- zarówno wokalnie jak i aktorsko. Tak cudownie „namalowanej” bitwy dawno nie słyszałam. Nie tylko słyszało się te wszystkie konie, sztandary i zgiełk bitewny, a później rozpacz i pożegnanie kochanków, ale przy odrobinie wyobraźni zobaczyć, nawet jeśli nie rozumie się tekstu zbyt dokładnie. Nie jestem specjalnie wyrywna, jeśli chodzi o tzw. stojak 😉 ale tym razem zerwałam się z miejsca natychmiast po wybrzmieniu ostatnich dzwięków. Wyprzedził mnie tylko Marek Dyżewski, ale jak wiadomo on jest z natury entuzjastą :-). Mam nadzieję, że Dwójka zarejestrowała jak obiecała ( jakieś mikrofony stały) i puści to nagranie w jakimś rozsądnym czasie, bo chętnie posłuchałabym jeszcze raz ( a później może jeszcze raz ).
Ale się rozpisałam 🙂 A tu wypadałoby jeszcze podać skład Ensemble La Fenice : Nicolas Achten – teorba, śpiew Anad’s Chen – skrzypce Stephenie de Faille – skrzypce Krzysztof Lewandowski -fagot Paolo Zanzu – pozytyw, klawesyn Teresa Piech – altówka Daniel Zorzano – viola da gamba no i oczywiście Jean Tubéry – dyrygent, cynk
Dzięki! Też czekam na odtworzenie w Dwójce.
A Anna Radziejewska dzielnie przyjechała na koncert pomiędzy spektaklami Projektu ‚P’ 🙂
A z innej bajki :
Skrowaczewski będzie dyrygował także we Wrocławiu ( tylko pozazdrościć kondycji 🙂 ) W programie inny tegoroczny Jubilat :
http://www.filharmonia.wroclaw.pl/calendar/showEvents/1369951200
A libretto Bobika cudne,po raz kolejny popłakałam się ze śmiechu 🙂 🙂 Stanisław ma rację – Możdżer naprawdę wiele straci,jeśli nie skorzysta z tej okazji 😉
Spoko. Ze wszystkich możliwych cynków ten jest najbardziej cynkowy. 🙂
W Lamencie Nimfy chórek wujów był dwuosobowy? To coś nowego. Pewnie dali radę. 😎
@ Wielki Wódz 13:17
Kryzys jest,trza ciąć koszty 😉 Ale dali radę 🙂
Szanowna Pani Redaktor 🙂 Relacja fotograficzna z koncertu 27.05.2013-Musica Vincit Omnia-Ensemble La Fenice w moim albumie : https://www.facebook.com/media/set/?set=a.522732731108418.1073741893.100001150879042&type=3
Pozdrawiam serdecznie
Bogusław Beszłej
Bogusław Beszłej – witam i dziękuję, choć chwilowo (tak piszą) nie mogę wejść na stronę. Spróbuję potem. Szkoda, że bez dźwięku 😉
Oj! Oglądnąłem to przedstawienie wczoraj goszczące w Teatrze Wielkim. Nie będę komentował muzyki i inscenizacji (podobały mi się), nie oburzam się na przerobienie Trurla na Trulla ani na zmiksowanie Wucha z Majmaszem Samosynem.
Ale libretto to porażka: poza pierwszym aktem (historia króla Mandryliona i Wielowców, gdzie morał jest zachowany) zupełnie traci sens! Zostały z niego wycięte lemowskie morały i pointy! Zrobiła się z tego seria zabawnych scenek, pozbawiona przesłania głębszego, niż to, że wydostanie zapłaty za uczciwe wykonanie pracy nie jest takie łatwe.