Emerson, Bartók i Mendelssohn
Jak wspaniale posłuchać porządnej literatury kwartetowej w tak fantastycznym wykonaniu jak Emerson String Quartet. To był pierwszy koncert Musikfest, choć oficjalna inauguracja dopiero jutro.
Legendarny zespół amerykański już przestał być zespołem czysto amerykańskim, bo dołączył do niego właśnie Walijczyk, wiolonczelista Paul Watkins. Ten sam, który grał Lutosławskiego na tegorocznych Promsach. Ale nie odstawał bynajmniej (bawiąc się w słówka można powiedzieć, że wręcz przeciwnie – odsiadywał, bo on jedyny siedział, reszta muzyków grała na stojąco). A repertuar tego wieczoru – po prostu wyższa szkoła jazdy.
Bartók, obok Lutosławskiego, Brittena i Janáčka, jest jedną z głównych postaci tego festiwalu. Obecność wszystkich tych postaci mnie cieszy, a Bartóka szczególnie – od czasów szkolnych był to jeden z moich ulubionych kompozytorów. Potem przez lata słuchiwałam go rzadziej, ale powrót jest wielką przyjemnością, bo co tu dużo mówić – to po prostu wielka muzyka. Ma zostać wykonany cały pomnikowy cykl jego sześciu kwartetów: trzeci i czwarty zagra 10 września Quatuor Diotima, a już po moim wyjeździe niestety Philharmonia Quartett Berlin z panem Danielem Stabrawą przy pierwszym pulpicie wykona pierwszy i piąty. Emersonowcom przypadł drugi i szósty.
Drugi jest w miarę wczesny, powstał w latach 1915-17 i jest bardzo melancholijny, poza środkową, żywszą częścią Allegro molto capriccioso, takim typowym bartókowskim scherzem. Ale pierwsza część to rodzaj smutnej ballady, a w ostatniej pobrzmiewa wręcz nuta tragizmu. Taka trochę forma na odwrót: zamiast dwóch części szybkich i pomiędzy nimi wolnej – wprost przeciwnie.
Mendelssohn był niby przerywnikiem między dwoma utworami Bartóka, ale bynajmniej nie lżejszym. Kwartet f-moll, napisany przez Feliksa parę miesięcy po śmierci ukochanej siostry Fanny i parę przed własną, jest jakby krzykiem rozpaczy, buntem, niezgodą na to, co się stało. Ale oczywiście wszystko w pewnych ramach, bez odstępstw od klasycznej formy – bo Mendelssohn był z ducha klasykiem. Swoją drogą kiedy się pomyśli, ile zdołał uczynić, nie tylko jako kompozytor, ale i działacz muzyczny, przez te swoje zaledwie 38 lat, zresztą cała ta rodzina była niesamowita (a najwięcej, co ciekawe, było w niej matematyków – a więc precyzja, z jaką Felix budował formę, ma bardzo odpowiedni kontekst). Utwór wywołał długą owację publiczności, ale to jeszcze nie było wszystko.
Szósty, ostatni kwartet Bartóka (1939) to utwór bardzo już doświadczonego kompozytora. A on też był, można powiedzieć, matematykiem w kształtowaniu formy,choć oczywiście w innym sensie niż Mendelssohn. Forma tego utworu jest wyjątkowo oryginalna, bo każda z czterech części rozpoczyna się tą samą melancholijną melodią: w pierwszej części gra ją altówka solo, w drugiej wiolonczeli towarzyszy kontrapunkt pozostałych instrumentów, w trzeciej – skrzypcom, które rozwijają tę melodię dalej, a czwarta już cała jest na tej melodii oparta. Ale trzy pierwsze całkowicie kontrastują z tym finałem: pierwsza to żywo płynące i precyzyjnie skonstruowane Vivace, w którym odczuwa się nawet beethovenowskie gesty, druga to charakterystyczny, z lekka kulejący marsz, trzecia jest zjadliwą burleską. I po tym wszystkim ten wielki pesymizm finału. Zważywszy rok powstania, nie ma co się dziwić.
Publiczność szalała – stojaka co prawda nie było, ale owacje zmusiły artystów do dania bisu. A była to jedna z Fünf Sätze op. 5, która wprowadziła klimat iście księżycowy. W sam raz na wyjście w ciepły wieczorny Berlin.
Komentarze
Pobutka.
Stojak to w ogóle praktyka stanowczo nadużywana nad Wisłą – kojarzy mi się nieodparcie z oklaskami dla pilota po udanym lądowaniu.
A zdjęcia będą? 🙂
Dzień dobry 🙂
Zdjęcia na pewno jakieś będą. Wczoraj, jak na razie, utrwalałam filharmonię i okolice by night – częściowo z tarasu filharmonii, na który wyszłam wcześniej. Pogoda jak na razie rozkoszna, ma się popsuć.
@ degustibus – chyba to słuszne skojarzenie… 😛
Radio powiedziało, że kończy się w Berlinie, póki co, T-Shirt-Wetter.
Wieczorem można przyłączyć się do Kierowniczki:
http://liveweb.arte.tv/de/video/PSO_Mutter_Honeck/
Pozdrowienia 🙂
Czy stojak „nadwiślański” jest równoważny oklaskom po udanym wylądowaniu?
No raczej nie, choć należy do publicznych specjalności narodowych.
Pod wpływem tego porównania zacząłem się zastanawiać skąd się stojak mógł wziąć? Z dzieciństwa pamiętam, że było to wydarzenie wyjątkowe – dziś, jeśli nie chcę oglądać tyłków siedzących w rzędzie przede mną, to też się muszę podnieść.
Przyszedł mi więc do głowy felieton Waldorffa po występie Giaurowa w Don Carlosie, w którym opisywał prawie 20-minutową owację po arii Ella giammai m’amo i etykietował, że była to manifestacja ludzi kulturalnych na rzecz swobodnego dostępu do wyższej kultury.
Występy w Polsce zagranicznych śpiewaków, czy zespołów przestały być nazywane „występami gościnnymi”… ale może nadal trzeba urządzać manifestacje na rzecz swobodnego (co teraz oznacza tańszego) dostępu do wyższej kultury.
No i oklaski gorące, aby znajoma emerytka nie głodowała pół miesiąca, bo chodzi na koncerty. 😉
T-Shirt-Wetter ma jeszcze wrócić za parę dni, w przyszłym tygodniu. Ale się zobaczy. Dzięki za link 🙂
Na temat stojaka nie dorabiałabym ideologii Waldorffa – to były całkiem inne czasy. Dziś to już raczej czysty snobizm. Bo wstaje się u nas naprawdę niekiedy po produkcjach, które żadną miarą na to nie zasługują.
Skojarzenie degustibusa słuszne jest może w tym sensie, że w jednym i drugim wypadku ludzie odreagowują uniesienie.
O ile jednak oklaski dla pilotów to istotnie ponoć nasza tylko specjalność (nb. w kabinie ich nie słychać, o czy pewnie większość klaszczących nie wie), o tyle stojaki już niekoniecznie. Opowiadał mi zaprzyjaźniony meloman, że np. w Holandii w latach 70. (kiedy bywał tam często na koncertach) nie do pomyślenia było, żeby publiczność nie wstała na zakończenie; jeśli się tak zdarzyło, oznaczało, że koncert był zupełnie do bani. Wstawano więc nawet po występach całkiem przeciętnych – taki rodzaj filharmonicznej etykiety. A i dzisiaj, jak się ogląda różne transmisje, widać, że u nas bynajmniej nie przekraczamy ogólnoeuropejskich norm w tej materii (o światowych niech się wypowiedzą światowcy).
Abstrahując zatem od kwestii owczego pędu oraz przywołanej przez gospodynię zasadności tego – w wielu krajach ciągle jednak ponadstandardowego – docenienia artystów (choć i tu oczywiście można się czasem pięknie poróżnić), nie robiłbym ze standing ovation problemu, a tym bardziej synonimu jakiegoś grajdołowatego obciachu – bo to nie tak.
Na szczęście stojaki dla pilotów po lądowaniu są zasadniczo niemożliwe, więc przynajmniej ten problem odpada 😈
Jak to niemożliwe? Samolotowa publiczność, jak już sobie poklaszcze, natychmiast zrywa się z miejsc i zabiera do opróżniania schowków bagażowych, podczas gdy głośniki napominają łagodnie, by jeszcze nie odpinać pasów. 🙄
…co w filharmonii znajduje odzwierciedlenie w rzucaniu się do szatni po palto…
🙂
Ale nie jestem pewna, czy samolotowe klaskanie jest tylko polską specjalnością. Włosi też mają dziwne obyczaje klaskaniowe – osobiście doznałam lekkiego szoku słysząc, jak cały plac klaszcze po śmierci Jana Pawła II 😯
Właśnie spojrzałam na tytuł tego wpisu i dopiero mi się skojarzyło z Emerson, Lake i Palmer. Ale nie o tego Emersona chodzi 😉
A ja tam widziałam we włoskiej restauracji oklaski na wjazd homara.Ale bez stojaka,bo jednak konsumują na siedząco.No i homar nie śpiewał.Już.
A w ogóle śpiewał kiedykolwiek? 😉
A ja miałam już dziś drobne muzyczne przeżycie 😉 W ostatni ponoć dzień pogody T-shirtowej poszłam sobie na spacer do Tiergarten. Wchodzę do parku i słyszę carillon. Szłam za tymi dźwiękami na słuch, aż trafiłam. Bardzo szczególne podchody 🙂 I w ogóle miły spacerek, trochę nacykałam zdjęć.
Wczoraj przed filharmonią grał facet na bałałajce Czardasza Montiego i wrzucił jeszcze do tego delay. Hardkor zaiste 😆
Niestety,tuż przed wjazdem cienko śpiewał i ja takiego zmuszania źwirza, żeby za artystę robił nie popieram.To już wolę bałałajkę.