Pani reżyseruje panów

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Miło jest wyjść z Opery Narodowej bez poczucia żenady, z satysfakcją po dobrym przedstawieniu. Szkoda, że Billy Budd Brittena, zagrany tu po raz pierwszy w Polsce, pokaże się jeszcze tylko trzy razy i zniknie z afisza.

Jeśli daną operę oglądamy po raz pierwszy, dobrze, by nie była zbyt tknięta piętnem Regietheater. Annilese Miskimmon, reżyserka pochodząca z Belfastu, pracująca na ważnych scenach Europy, a szefująca obecnie operze w Oslo, jest, i owszem, zwolenniczką teatru reżyserskiego, ale na szczęście w granicach rozsądku. Nie razi więc za bardzo (choć słyszałam, że niektórych trochę raziło estetycznie), że akcja została przeniesiona w czasy Brittena. Większość więc spektaklu rozgrywa się we wnętrzu łodzi podwodnej, a początek i koniec, gdy kapitan Vere wspomina tragiczną historię Billy’ego Budda, w której sam odegrał istotną rolę, rozgrywa się w jego pokoju w całkiem współczesnym domu starców, z turkusowymi ścianami, standardowymi mebelkami i fotelem inwalidzkim, gdzie jedynym rysem osobistym są obrazy o tematyce marynistycznej.

Autorką scenografii i kostiumów jest również kobieta z Irlandii Północnej, Annemarie Woods. Kostiumy zostały uszyte w naszych pracowniach, ale scenografia przyjechała z Oslo, gdzie zagrała w styczniu. Piękna czy brzydka, rzecz gustu, ale na pewno bardzo mądra, akustyczna. Od razu lepiej było słychać głosy. Ładnie też rozegrane były światła (Paule Constable).

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Diabeł i raj Katarzyny Gärtner

83-letnia dziś Katarzyna Gärtner, słynna kompozytorka „Małgośki” i wielu innych przebojów, tuła się po domach przyjaciół i stara odzyskać dom, studio oraz swój dorobek artystyczny.

Violetta Krasnowska

Bardzo dobrym ruchem było zaproszenie Michała Klauzy, który, jak powiedział, czuł się, jakby po latach wracał do domu – i rzeczywiście, kiedyś był tu asystentem. Dziś, poza tym, że szefuje Polskiej Orkiestrze Radiowej, jest m.in. chętnie widziany w moskiewskim Teatrze Bolszoj, gdzie przecież byle kogo nie zapraszają. Billy’ego Budda poprowadził z prawdziwym wyczuciem. Nieźle też napracował się z chórem Mirosław Janowski – a chór odgrywa w tej operze nader istotną rolę.

O czym jest Billy Budd? O fatalnym losie, o roli kozła ofiarnego, o bezinteresowności zła, o stłumionych emocjach homoerotycznych? Można powiedzieć, że o wszystkim tym po trosze (te ostatnie mają w spektaklu Miskimmon akcent wręcz dosłowny i dopisany do akcji – nagłą scenę dwóch całujących się ukradkiem marynarzy, zaraz przed procesem Billy’ego). Jedno mam tylko drobne zastrzeżenie do Gidona Saksa, który gra złego Johna Claggarta, a w którym (także podczas monologu odsłaniającego jego emocje i wolę zniszczenia Budda) niewiele jest demonicznej przewrotności. Pamiętamy go tu z Zamku Sinobrodego, w którym partnerował nieszczęsnej Nadji Michael. Co do pozostałych, poziom był wyrównany i trudno kogoś pojedynczo chwalić z wyjątkiem postaci głównych – kapitana Vere (Alan Oke) i Billy’ego (Michał Partyka, po raz pierwszy na tak wyeksponowanym planie w tym teatrze), ujmującego zwłaszcza w finałowej arii skazańca. Muzyka, bardzo klarowna, o surowym pięknie, wciąga sama w sobie i pomyślałam, że choć napisałam tu parę dni temu, że nie znoszę słuchać opery „w konserwie”, to tego posłuchałabym po prostu jako muzyki, niezależnie od spektaklu.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj