Rava czaruje

Dziś pięknym występem Enrica Ravy z młodym gwiazdorskim zespołem rozpoczął się jubileuszowy, dwudziesty piąty festiwal Jazz na Starówce.

Trudno uwierzyć, że festiwal, robiony w gruncie rzeczy przez parę osób – Iwonę Strzelczyk-Wojciechowską i Krzysztofa Wojciechowskiego, nieprosty pod względem organizacyjnym (poza wszystkimi sprawami menedżerskimi, za każdym razem zaraz po koncercie trzeba rozebrać scenę na Rynku Starego Miasta, by zbudować ją na nowo w kolejną sobotę), utrzymał się aż ćwierć wieku. I wciąż ma wspaniałą publiczność. Bo to nie jest tak, że słuchają tych koncertów przypadkowi ludzie, turyści czy bywalcy rynkowych knajp. Publiczność się zjeżdża, okupuje wszelkie dostępne ławki, a także grunt. Nie muszę dodawać, że świetnie się orientuje, na który koncert szczególnie warto przyjść. Dziś rzeczywiście były tłumy. Co ciekawsze, kilka telewizji robiło relacje – od TVN24 po TVP Kultura. Może dlatego, że festiwal jubileuszowy, ale może i dlatego, że artysta wybitny?

Enrico Rava 20 sierpnia skończy 80 lat. To legenda włoskiego jazzu, w Polsce niedocenianego. Znali się świetnie, i lubili, z nieodżałowanym Tomaszem Stańką, któremu włoski trębacz poświęcił warszawski występ. Dokładnie dwa lata temu zrobili z Tomaszem wspólną trasę (w Polsce zagrali razem w Jarocinie). Na bielskiej Jazzowej Jesieni występowali jego współpracownicy – przesympatyczny duet pianisty Giovanni Guidi z puzonistą Gianlucą Petrellą. Mieli też wystąpić tym razem, ale ostatecznie zamiast puzonisty był saksofonista, grający też na klarnecie.

Zespół towarzyszący Ravie w tej jubileuszowej i dla niego trasie składa się – i tu także podobieństwo z Tomaszem – z ludzi młodych lub stosunkowo młodych. Rava, podobnie jak robił to Stańko, czerpie z ich energii i przy tym nie traci kontroli nad całością – przysiadując sobie na stołku pokazuje co jakiś czas paluszkiem, co powinno się wydarzyć. Jest też stylowy, ale zupełnie inaczej: długie siwe włosy, wąs, czarny szalik. A jak gra? Też potrafi przyciągnąć uwagę każdym dźwiękiem.

Na początku muzyka była lżejsza i łatwiejsza, z czasem nabierała wagi i stawała się bardziej złożona. Był moment swoistego wylotu w kosmos w wykonaniu gitarzysty (elektrycznego), który stworzył ścianę dźwięku, z towarzyszącą trąbką. Były zupełnie awangardowe przebiegi, ale też zwykłe liryczne My funny Valentine. A pod koniec ludność została wciągnięta do śpiewania prostych motywów. Ciekawostka: kiedy Rava zażądał, by zaśpiewały tylko kobiety, było nieśmiało, ale czysto, natomiast kiedy wywołał mężczyzn, odezwał się klaster. Hmmm…

Program tegorocznego Jazzu na Starówce jest bardzo ciekawy. W miarę możliwości będę zaglądać.