Tańcząca harfa, ogniste skrzypce

Za oknem -4, a my rozgrzaliśmy się dzisiejszymi koncertami. Zwłaszcza tym wieczornym.

Andrew Lawrence-King wrócił do Gdańska po trzech latach – tym razem solo. Wówczas z Harp Consort dał bardzo ciekawy i trochę egzotyczny program. Teraz było mniej egzotycznie, bo po francusku, a program nosił tytuł Chorégraphie, czyli choreografia, od traktatu Raoula Augera Feuilleta z 1700 r., w którym po raz pierwszy w historii taniec został opisany nie słowami, lecz rysunkami.

Wykonywanie tańców na harfie na dworze Króla-Słońce nie było niczym egzotycznym – Ludwik XIV miał nawet ulubionego harfistę Claude’a Burette, który grał mu transkrypcje utworów Jeana-Baptiste’a Lully’ego czy Jeana-Henriego d’Angleberta. I dzieła tych właśnie kompozytorów, jak również André Campry, Louisa Couperina i jeszcze paru innych, zagrał nam dziś Lawrence-King na barokowej harfie potrójnej – i rzeczywiście momentami aż chciało się tańczyć. Program podzielony był na części: Entrée, Suite, A l’espagnole i Chaconne. Pomiędzy tymi częściami solista z wdziękiem wygłaszał też komentarze.

Wieczorem w Dworze Artusa sytuacja odwrotna: Stefan Plewniak, który parę razy wystąpił tu solo, tym razem przyjechał ze swoim zespołem Il Giardino d’Amore. Zespół w składzie międzynarodowym, choć w większości polskim. Program poświęcony był koncertom skrzypcowym Vivaldiego z op. 11, mniej banalnym od tych powszechnie znanych. Podziwiać trzeba solistę, że zagrał i poprowadził zarazem wszystkie sześć z właściwym sobie temperamentem, a pomiędzy nimi wykonał jeszcze dwa utwory solowe: sonatę Johanna Georga Pisendela oraz Sonatę g-moll „Le trille du diable” Giuseppe Tartiniego. Patrząc na jego zachowanie na scenie można by pomyśleć, że ma ADHD albo że mógłby być skrzypkiem folkowym – te wszystkie gesty i przytupy (głośne! Nagranie będzie z perkusją, można powiedzieć…) każą też myśleć, że jest to człowiek teatru, który coś odgrywa, ale totalnie wchodząc w rolę – zresztą jest to absolutnie szczere i w sumie budzi sympatię. Przy tych wszystkich szaleńczych tempach chwilami jechał po bandzie, ale udało się jednak sprawnie dotrzeć do końca. Publiczność przyjęła te popisy bardzo ciepło. No i można było zapomnieć na chwilę o mrozie.