Jubileusz z trenem

Jak już wspominałam swego czasu, Zygmunt Krauze obchodził 2021 rok uroczyście jako 60-lecie swojej pracy artystycznej. Ostatnim chyba w tym roku akcentem był czwartkowy koncert w Studiu im. Lutosławskiego.

Być może ktoś słuchał transmisji w Dwójce – nie można do niej wrócić, ale można wysłuchać wypowiedzi kompozytora z audycji „O wszystkim z kulturą”, a tutaj – i jego, i artystów występujących tego wieczoru (odtworzone były w przerwie koncertu).

To swoją drogą ładniejsze obchodzić jubileusz działalności artystycznej, a nie wieku – bo tak na chłopski rozum zasługą człowieka jest to, co robi, a nie jak długo żyje. W zasadzie Krauze po 60-leciu swojego debiutu kompozytorskiego mógłby w przyszłym roku obchodzić również 60-lecie debiutu pianistycznego i tak dociągnąć świętując do jubileuszu wiekowego. Na szczęście nie obchodzi się teraz jubileuszy w stylu Boya. Dzisiejszy koncert był po prostu sympatyczny, ale też miał wysokie walory artystyczne i był momentami wzruszający.

Program był zaplanowany przez jubilata. Pierwsza część koncertu należała do Lutosławski Piano Duo, w którego wykonaniu usłyszeliśmy En blanc et noir Debussy’ego (niesamowity utwór, tak rzadko się to u nas wykonuje, że zupełnie nie pamiętałam rzeczy zupełnie wyjątkowej u tego kompozytora: cytatu z chorału Lutra Ein feste Burg) oraz dwie absolutnie transowe kompozycje na dwa fortepiany Tomasza Sikorskiego, dawnego przyjaciela Krauzego – Muzykę nasłuchiwania i Diafonię.

W drugiej części pojawił się Kwartet Śląski, by wykonać III Kwartet smyczkowy z 1982 r. Został zapowiedziany jako realizujący ideę unizmu zainspirowaną malarstwem Władysława Strzemińskiego, ale w rzeczywistości jest to już utwór dużo późniejszy, po okresie unistycznym, za to już z owym charakterystycznym gestem, po którym możemy poznać muzykę Krauzego. Długie nuty, ale każda poprzedzona dwiema-trzema nutkami-przednutkami – jest w tym coś z patosu, a zarazem coś z niepokoju, nerwowości.

Oba zespoły spotkały się następnie, by wspólnie dokonać prawykonania Trenu pamięci Krzysztofa Pendereckiego. Tutaj parę słów o nim ze strony kompozytora. Jest to rzeczywiście dzieło bardzo emocjonalne, i tym razem, choć i tu pojawiają się „faktury zygmuntowo-krauzowe”, jak wyraził się jeden z muzyków, to są również momenty przypominające skupiony chorał. Fortepiany raz są przeciwstawiane kwartetowi, innym razem współpracują. Po wykonaniu i wywołaniu autora ten dokonał wzruszającego gestu: wręczył swój rękopis obecnej na sali Elżbiecie Pendereckiej.

Żeby nie było do końca tak poważnie, na zakończenie pojawił się utwór, można powiedzieć, muzyczno-teatralny: One Piano Eight Hands – jak sama nazwa wskazuje, brało w nim udział czworo muzyków (poza duetem fortepianowym – kompozytor oraz Szymon Krzeszowiec). Okutani w zimowe paltoty, zgarbieni jak staruszkowie, doczłapali się do pianina rozkosznie rozstrojonego, z którego wydawali dźwięki na kształt zepsutej pozytywki, brzmiało to mniej więcej tak. To z kolei utwór z lat 70., gdy zdarzało się kompozytorowi używać prawdziwych pozytywek (Automatophone) czy instrumentów ludowych (Idyll), a jednocześnie Cage’owski z ducha.