Konkurs prawie ukraiński

Trochę może przesadzam, ale tak jeszcze nie było: na 112 śpiewaków dopuszczonych do Konkursu Moniuszkowskiego (ostatecznie w I etapie wzięło udział 97 osób) jak zwykle największa była ekipa polska (32), a zaraz po niej – ukraińska (20). A w II etapie kolejność się zmienia.

Mamy więc teraz na 42 osoby aż 11 Ukraińców i 9 Polaków. Czworo śpiewaków reprezentuje Koreę Południową, troje – Stany Zjednoczone, po dwoje – Chorwację, Niemcy i Armenię, a po jednym – Meksyk, Nową Zelandię, Chile, Belgię, Finlandię, Czechy, Wielką Brytanię, Słowenię, Chiny i RPA.

W I etapie każdy miał do zaśpiewania jedną arię operową i jedną pieśń polską. Paru było spryciarzy, którzy wybrali pieśni polskie w innych językach (Paderewski po francusku czy Moniuszko po włosku). Co zaś do arii, ciekawe, że z konkursu na konkurs pojawia się coraz więcej barokowych, dużo było też Mozarta. Inna sprawa, czy były one wykonywane stylowo – w większości nie bardzo.

Co zaś do Ukraińców, a zwłaszcza Ukrainek, po wysłuchaniu mnóstwa występów doszłam do wniosku, że muszą tam jakoś specyficznie uczyć emisji. Zwłaszcza soprany były w większości ostre i świdrujące uszy. Były jednak i inaczej śpiewające, np. Inna Fedorii, która zresztą przeszła przez warszawską Akademię Operową, a teraz jest w studiu operowym w Bazylei. Ciekawe, że ta ostrość głosu nie jest tak słyszalna w głosach męskich, z których kilka były wielkiej piękności. Dwóch mi bardzo szkoda: Vitalia Lashko, który bardzo ładnie śpiewał Korngolda, a wzruszająco – Kozaka Moniuszki, jednak w środku utworu pomylił mu się tekst, oraz Demiana Matushevskyiego, który przepięknie zaśpiewał arię Wolframa z Tannhäusera, ale chyba zbyt kulturalnie jak na gust jury.

Tu wraca znów problem, o którym pisałam przy okazji poprzedniego konkursu: dylemat, który mają śpiewacy, czy dostosowywać głos do niewielkiego przecież wnętrza Sal Redutowych, czy raczej udowadniać, że ma się na tyle silny głos, by wypełnić dużą salę. To drugie jest trudne do zniesienia dla słuchaczy, ale dla jury składającego się głównie z agentów wokalistyki (jest też paru śpiewaków, a przewodniczącym jest krytyk John Allison) jest informacją, że można kogoś takiego zgarnąć i zatrudnić, bo będzie go słychać. Z kimś, kto kieruje się muzykalnością i dostosowuje głos do wnętrza, nie jest to już widać takie pewne. Szkoda. W ten sposób odpadło jeszcze parę osób śpiewających kulturalnie na korzyść hałasujących. Zjawisko jak widać będzie się pogłębiać i chyba rację mają moje koleżanki, które na wszelki wypadek zabierają na przesłuchania zatyczki do uszu. Ja też, kiedy słuchałam np. Szymona Mechlińskiego, który przecież jest świetnym śpiewakiem, żałowałam, że nie mam przy sobie zatyczek. W końcu i tak bym go słyszała.

Ogólnie jednak na werdykt po I etapie aż tak bardzo nie narzekam – przeszło trochę naprawdę ciekawych głosów. W tym parę zaskoczeń, przy których siedziałam niemal z otwartą buzią, jak Nombulelo Yende (młodsza siostra słynnej Pretty), która okazała się najprawdziwszą śpiewaczką wagnerowską wykonując potężnym głosem Dich, teure Halle, czy Yihan Duan jako wzruszająca i namiętna Liu.

Jedno jeszcze wydaje mi się interesujące. Muszę w ogóle powiedzieć, że działalność warszawskiej Akademii Operowej coraz bardziej (pozytywnie) odzwierciedla się na konkursach, nie tylko zresztą jeśli chodzi o śpiewaków (w tej edycji przeszło przez nią 11 polskich uczestników i 7 ukraińskich), ale również w tym, że pojawia się na nich zupełnie inna niż kiedyś jakość pianistyczna. Nastąpił szczęśliwie koniec ery wiecznych akompaniatorów, przepraszających, że żyją i chowających się za plecami śpiewaków. Teraz są współmuzykujący, którzy nie boją się czasem przyłożyć mocno do klawiatury, nie mniej niż śpiewak do głosu.

Jutro II etap. W piątek przerwa, a w sobotę finały.