Włoski początek

Festiwal Chopin i Jego Europa zainaugurowali w tym roku Włosi. Niestety nie słyszałam sobotniego prologu, bo samolot, którym wracałam z wakacji, wylądował w środku nocy.

Podobno jednak było warto – chodzi o solowy występ Fabia Biondiego w Kościele św. Krzyża – po prostu dla warszawiaków, za darmo, w geście podzięki za solidarność z Ukrainą (dedykacja oficjalnie brzmiała „Ofiarom rosyjskiej agresji”), z utworami Bacha i Johana Helmicha Romana. Znajomi bardzo zadowoleni, a dyrekcja namawia artystę, żeby powtórzył rzecz w przyszłym roku. Oby nie trzeba było powtarzać dedykacji… choć kto wie, co będzie.

To był prolog, a w niedzielne popołudnie – wstępna inauguracja, czyli recital Leonory Armellini. Lubię, kiedy laureaci naszych konkursów grają inny, nie chopinowski repertuar, choć nie wszystkim wszystko pasuje. W wykonaniu zdobywczyni V miejsca podobały mi się bardzo Images Debussy’ego, zagrane dźwiękiem wręcz aksamitnym, z subtelnymi „odbiciami w wodzie”, refleksyjnym „hołdem dla Rameau” i nie nazbyt efektownym, z wydobywanymi melodiami w środkowych głosach Mouvement. Mniej byłam zachwycona Karnawałem Schumanna: obok fragmentów pełnych temperamentu te spokojniejsze bywały już nazbyt spokojne, trochę nawet nużące, co sprawiało, że forma całości się rozpadała. W drugiej części wszystkie cztery ballady Chopina – tu już wiedzieliśmy, czego się spodziewać, a rozczarowań raczej nie było. Trzy bisy również Chopinowskie: Etiuda As-dur op. 25 nr 1, Tarantella (oczywiście świetna) i na koniec Nokturn H-dur op. 32 nr 1, ten z nagłą dramatyczną końcówką.

Wieczorem w Operze Narodowej główna inauguracja, czyli kolejny wieczór moniuszkowski pod batutą Fabia Biondiego. To, co jest szczególnym walorem tego cyklu, to fakt, że orkiestra instrumentów z epoki jest w stanie nas skłonić do innego spojrzenia na tę muzykę. Nawet jeśli jest to dzieło słabsze jak kantata Nijoła, w której najciekawszy jest fakt, że polski kompozytor urodzony na dzisiejszej Białorusi spożytkował mit litewski opisany przez kolejnego Polaka – Józefa Ignacego Kraszewskiego. To opowieść analogiczna do greckiego mitu o Demeter i jej córce Persefonie, którą porywa Hades – bóg podziemi. W tej wersji Nijoła (którą Moniuszko nazywał litewską Prozerpiną, odwołując się do wersji rzymskiej mitu) chce wydobyć matkę Krumine ze smutku i rzuca się do rzeki Rossy, by zerwać dla niej kwiat szczęścia. Zwiedziona przez złe Wandyny, zostaje porwana przez Poklusa. Ładny i nastrojowy jest wstęp do utworu, ale gdy wchodzą partie śpiewane – narrator (Paweł Konik), a potem Nijoła (Natalia Rubiś), zaczyna się robić kiczowato, zwłaszcza że kiczowaty jest tekst. Samo jednak brzmienie orkiestry podnosi jakość całości, a zwłaszcza przeurocze jest wodne przelewanie się dźwięków erarda. Soliści i chór – bardzo w porządku.

Podobnie w Widmach, ale też jest to muzyka dużo lepszej jakości. Widzieliśmy w ostatnich latach parę niezbyt szczęsnych wystawień tego dzieła, ale tego wieczoru słyszeliśmy je właściwie po raz pierwszy w trafnym kształcie. Soliści tego wieczoru byli w komplecie polscy (poza Romanem Chumakinem z Nowosybirska (jako zły pan), który jednak związany jest z Operą i Filharmonią Podlaską), i bardzo dobrze, bo nikt nie musiał kaleczyć języka. Recytowane fragmenty Mickiewiczowskie powierzono Jerzemu Radziwiłowiczowi i Danucie Stence. Świetny był Guślarz – Krzysztof Bączyk (zwłaszcza urocze „a-kysz, a-kysz, a-kyszszsz”), a Natalia Rubiś tym razem z humorem zaśpiewała arietkę Zosi. A Aniołki, o których pod poprzednim wpisem wspomniał Wielki Wódz, na sali robiły sympatyczne wrażenie.

Festiwal więc się rozpoczął. Ja robię poniedziałkową przerwę z powodów rodzinnych, ale potem wracam na festiwal, będę chodzić i sumiennie sprawozdawać.