Ostatni weekend Łańcucha XX

A w jego ramach znów polskie prawykonania – aż cztery. Trzy w sobotę na występie Kwartetu V4, jedno na niedzielnym koncercie Sinfonii Varsovii.

Można powiedzieć, że schemat sobotniego koncertu był trochę podobny do tego z jesiennych Eufonii, na którym międzynarodowa czwórka muzyków wykonała cztery utwory, w tym na koniec Kwartet Lutosławskiego – i tak samo stanowił on najmocniejszy punkt programu. Programu ambitnego, bo nigdy tu nie słyszeliśmy pierwszych trzech utworów. W pierwszej części dwóch Węgrów, i to dwóch Sándorów – Szokolay i Veress. Ten pierwszy młodszy (zmarł 10 lat temu), nigdy nie opuścił kraju, był zasłużonym pedagogiem budapeszteńskiej akademii i prezesem Towarzystwa im. Kodálya. I właśnie z Kodályem pośrednio związany był jego I Kwartet smyczkowy op. 90 – napisany został dla kwartetu jego imienia, w 90. rocznicę urodzin kompozytora. Stylistycznie jednak nie dało się wyczuć związków, raczej gdzieś daleko w tyle pobrzmiewał Bartók, ten z kwartetów – podobnie zresztą jak w Triu smyczkowym Veressa. Ten z kolei kompozytor był uczniem Kodálya, ale i Bartóka właśnie, i też wykładał w Budapeszcie, ale w 1949 r. zdecydował się na emigrację i resztę życia spędził w Szwajcarii.

Zupełnie inny nastrój i stylistykę przyniósł II Kwartet smyczkowy Willema Pijpera, najbardziej znanego kompozytora holenderskiego czasów międzywojnia. Trudno powiedzieć, co przypominał – najbardziej chyba Paula Hindemitha. No i na koniec Lutosławski – przejście do zupełnie innego świata. W sumie program jeśli nie pasjonujący, to na pewno ciekawy, a w każdym razie świetnie wykonany.

Finał festiwalu należał do Sinfonii Varsovii, która drugi raz w ciągu ostatnich miesięcy wystąpiła pod batutą młodego i dynamicznego Belga Martijna Dendievela. I dziś dyrygent zrobił świetne wrażenie, ale orkiestra także. D’un soir triste, ostatni utwór napisany ręką umierającej na gruźlicę Lili Boulanger, znów budził myśl, co by było, gdyby los nie był wobec tego wybitnego talentu tak okrutny. Stylistyka wywodząca się z impresjonizmu, barwna orkiestra, ale przy tym nastrój – zgodnie z tytułem – pełen melancholii, z pobrzmiewającym nawet w pewnym momencie marszem żałobnym. Po czym zaskakująco dobrze współgrająca IV Symfonia Lutosławskiego, w interpretacji bardzo śpiewnej i intensywnej zarazem.

Symfonia Franka Martina z 1937 r., po raz pierwszy wykonana w Polsce, jak się okazuje, w ogóle nie jest grywana (ponoć SV jako jedyna w tym roku ją wykonuje) i właściwie trudno zrozumieć, dlaczego – to naprawdę kawał dobrej muzyki. Kompozytor odwoływał się do dwóch inspiracji: fragmentu Apokalipsy oraz Burzy Szekspira, ale trudno byłoby znaleźć bezpośrednie odniesienia. Szczególny jest koloryt orkiestry: nie ma obojów, za to trzy saksofony wnoszą swoje wyraziste brzmienie. Są tu ponoć jakieś odniesienia do dodekafonii, czego nie słychać; muzyka brzmi dość przystępnie, a przy tym wciąga. Co prawda nie wolno było zarejestrować tego utworu, ale podobno orkiestra ma go nagrać na przypadające w przyszłym roku 50-lecie śmierci kompozytora. Może i w jego rodzinnej Szwajcarii będą go grać z tej okazji, bo niestety wciąż jest i tam twórcą zapoznanym.

Skończył się jubileuszowy Łańcuch, który zbiegł się ze 110-leciem urodzin Lutosławskiego. Za rok będziemy z kolei obchodzić 30-lecie jego śmierci. Nieprawdopodobne, jak ten czas leci…