Otello w szarych ścianach

Nowy spektakl Davida Pountneya w poznańskim Teatrze Wielkim to jedno z tych przedstawień, których wizualna nieatrakcyjność jest uzasadniona, ale przeprowadzona niezbyt zręcznie.

Sama koncepcja jest zrozumiała: rzecz dzieje się na Cyprze, wśród wojska, a więc w koszarach. Realizatorzy ubrali bohaterów w całkiem współczesne mundury, także kobiety, w tym Desdemonę i Emilię. Wnętrza są ogołocone ze wszystkiego i składają się wyłącznie z przesuwających się w różne konfiguracje szarych ścian; w tle mamy projekcję fal morskich – widać, że to miejsce odcięte od świata. Założenie jest takie, że w tak zamkniętym świecie, i to przepełnionym militaryzmem, złe emocje trafiają na nader podatny grunt. I tu już pierwsza niekonsekwencja: to dlaczego Desdemona tych złych emocji po prostu nie ma, jest wyłącznie i ewidentnie ofiarą?

Sytuacyjnie coś tu razi od samego początku. W pierwszej scenie – jak wiadomo, jest to scena burzy – chór przewala się wte i wewte i bezładnie biega. To wynika oczywiście z tego, że choć morze ma za plecami, to jednak ze względów wokalno-akustycznych musi być zwrócony w stronę publiczności. Ale jest zgrzyt.

Obsada, na jaką trafiłam, składała się częściowo z pierwszej (która wisi na OperaVision), a częściowo z drugiej (niedzielnej). Dwaj główni panowie byli więc zagraniczni. Walijski Otello Gwyn Hughes Jones ma kawał głosu i aktorsko jest niezły, ale jest już nie pierwszej młodości (53 lata), nienachalnej urody i wciąż się zastanawiamy, co właściwie takiego Desdemona w nim zobaczyła. Nieźle wypada Dario Solari jako Jago, choć jego demoniczność jest trochę stonowana. Miłym rozczarowaniem była dla mnie Ruslana Koval, ukraińska sopranistka, którą pamiętam z przedostatniego Konkursu Moniuszkowskiego (dostała na nim IV nagrodę) jako jedną z tych dziewczyn, które „zabijają głosem”. Przez ten czas bardzo dojrzała (także aktorsko), stonowała i zróżnicowała barwę, w efekcie jej Desdemona była prawdziwie przekonująca. Dobrze się też sprawiali przedstawiciele miejscowego zespołu w pobocznych rolach, a także chór. W orkiestrze trochę usterek się zdarzyło, ale ogólnie Jacek Kaspszyk – od tego sezonu już oficjalnie muzyczny szef tego teatru – zarysował zamaszysty morski pejzaż, tak malarsko przedstawiony przez Verdiego.

I teraz jeszcze poremontowa łyżka dziegciu. Podobno wspaniale unowocześniono scenę, jest nowa śliczna kurtyna, paskudne socrealistyczne malowidło nad sceną zostało zasłonięte – i wszystko pięknie, tylko jednego nie wyremontowano: foteli. Ten teatr ma to do siebie, że w niektórych siedzeniach sprężyny ugniatają człowieka w to i owo, i ja akurat na takie miejsce trafiłam – na drugą część znalazłam na szczęście trochę lepsze miejsce (też nieidealne), ale jak podziwiać wyremontowaną scenę z niewyremontowanego fotela? Już nie mówię o tym, z czym chyba w tym lokalu nie da się już nic zrobić, czyli ilością toalet i miejsca w szatni. Ale na fotele musi kiedyś przyjść kolej.

PS. Pisał tu muzon, że zachwycał się wszystkimi poprzednimi spektaklami Pountneya, które widział. Ja nie jestem tak łaskawa: z Królem Rogerem ewidentnie nie wiedział, co zrobić; jego Strasznym dworem też nie byłam zachwycona, ale tu już nie tylko z powodów reżyserskich.