Solaris w Solarisie

Czy warto było wsiąść rano do pociągu do Krakowa, pojechać tam tramwajem w jakieś miejsce u czorta na kuliczkach i po południu wsiąść w pociąg powrotny? Z całą pewnością warto było.

Historia opery Solaris Karola Nepelskiego jest już dość długa (opisana została tutaj). Ja akurat nie miałam do niej szczęścia i nie byłam wcześniej na żadnym z jej cząstkowych czy całościowych wykonań, nie umiem więc określić dokładnie, czy i co się od tamtego czasu zmieniło. Po zalinkowanym opisie wydaje się, że trzon pozostał z grubsza ten sam, ale są pewne zmiany, nawet w postaciach – zamiast dawnego Chłopca z nożem tym razem pojawił się Starszy Mężczyzna – rola niema, pan w kapeluszu i z laską, przechodzący z godnością przez scenę; być może wizja ojca zmarłego Gibariana (w tej roli niezwykle sugestywny Krzysztof Globisz). Niezmiennie librecistą tego dzieła jest Waldemar Raźniak, zarazem reżyser spektaklu (a Stary Teatr, którego jest dyrektorem, patronuje temu przedsięwzięciu). Kierowniczką muzyczną była Lilianna Krych, grał Hashtag Ensemble, wystąpiło jeszcze czworo aktorów, a w głębi stała cała bateria konsolet: dla wzmocnienia, dla warstwy elektronicznej i dla obrazu na ekranach.

Miejsce jest niezwykłe: to Narodowe Centrum Promieniowania Synchrotronowego Solaris, ośrodek badawczy podlegający pod UJ. Tutaj można sobie o nim poczytać i nawet wirtualnie po nim się przespacerować. Ale napisane jest dość sztywno i naukowo; bardziej przystępnie jest w broszurce, z której dowiedziałam się, że synchrotron Solaris jest jedynym takim urządzeniem nie tylko w Polsce, ale w Europie Środkowo-Wschodniej, Opisane jest tu przystępnie, co się na synchrotron składa, jakie ma zadania i co dzięki niemu można badać (m.in. strukturę białka, dzieła sztuki, skamieliny, sposoby diagnozowania raka czy wytwarzania biopaliw, a nawet… teksturę lodów).

Byliśmy do tego szczególnego wnętrza wpuszczani grupami, musieliśmy przejść przez pomost okalający całą salę, obserwując tajemnicze urządzenia na dole, aż dotarliśmy do miejsca, w którym można było zejść na dół i usiąść na zaaranżowanej widowni. W głębi wisiało parę ekranów, na których pojawiali się bohaterowie, filmowani na miejscu albo w filmikach ilustrujących wspomnienia, a od czasu do czasu – bezkształt, mający obrazować słynny ocean. Scenografia – poza naturalną – była symboliczna: fotel, materace, stolik z krzesłem.

Kiedy wychodziliśmy, rozmawialiśmy z kolegą kompozytorem o tym, że coraz częściej jako opery współczesne pojawiają się dzieła bez śpiewu. Tutaj śpiewu trochę było, ale, jak podano w opisie na stronie teatru, był to „śpiew generowany za pomocą algorytmu komputerowego, wspomaganego sztuczną inteligencją i wzbudzany głosami aktorów. Śpiew obecny jest też w formie improwizacji wokalistki, która wplatając się w tkankę instrumentalną komentuje niejako pulsujący i ciągle zmieniający się świat dźwiękowy Solaris”. Ale ogólnie rzecz biorąc jest to teatr mówiony, aktorski, tyle że muzyka rozbrzmiewa cały czas, a głosy śpiewane są czymś w rodzaju dodatkowych instrumentów, tyle że to, iż są wzbudzane głosami aktorów, każe je traktować zarazem jako rodzaj komentarza.

Niewiele ponadgodzinne dzieło robi wrażenie, muzyka świetnie oddaje dramat tej historii, która dla potrzeb libretta jest oczywiście uproszczona do wątku psychologiczno-romansowego. Na koniec mamy nawet słodki w charakterze passus obrazujący tęsknotę – nieco w stronę kiczu, ale wzruszający. Trochę trudno było mi tylko się przyzwyczaić, że zamiast Harey jest Rhea, ale rozumiem, że brzmienie mogłoby się kojarzyć z męskim imieniem Harry.

Hashtag Ensemble jest zespołem warszawskim, może by więc kiedyś pokazać to w Warszawie? Nie ma tu może aż tak spektakularnego miejsca (i to o tej samej nazwie co tytuł dzieła), ale coś by można odpowiedniego znaleźć.