W Dzień Dziecka – film dziecka
Odkąd dostała kamerę w prezencie jako mała dziewczynka, Stephanie Argerich filmuje swoją legendarną matkę. „Po co to robisz?” – pyta z czułością Martha. Stephanie nie odpowiada, tylko filmuje dalej. Te filmy z różnych okresów życia, jak również archiwalia, włączyła do Bloody Daughter, wzruszającego filmu nie tylko o matce, ale o całej swojej skomplikowanej rodzinie.
Tytuł pochodzi zresztą od określenia, jakie jej nadał ojciec Stephen Kovacevich, amerykański pianista mieszkający w Londynie. Sam je zresztą tłumaczy – także wyraża poprzez nie swoją miłość do córki. Rodzice Stephanie nie mieli ślubu (dlatego nosi ona nazwisko matki), rozstali się, gdy miała ona dwa latka, więc za świadomego życia nigdy nie mieszkała z ojcem. Co więcej, przez niedopatrzenie w metryce Stephanie zostało wpisane „ojciec nieznany” – odkąd dziewczyna to odkryła, prosiła ojca, by ją uznał. Jednak do dziś tego nie zrobił, bo nie znosi biurokracji…
Jest w filmie scena, gdy Kovacevich przyjmuje u siebie wszystkie swoje dzieci. „Ma czworo dzieci z trzema kobietami, z żadnym z nich nie mieszkał. To sami synowie, ja jestem jedyną córką” – komentuje Stephanie. Mówi też trochę złośliwie, że są trzy sprawy, której jej ojciec kocha najbardziej: Ludwig van Beethoven, piękne kobiety i taramosalata. Z drugiej strony podoba się jej uporządkowany tryb życia ojca, stwierdza, że może gdyby z nim mieszkała, także udałoby się jej w życiu zaprowadzić jakiś ład. Bo trudno go doprawdy zaprowadzić będąc przy Marcie.
A Stephanie to najmłodsza i najukochańsza córeczka Marthy, z czym łączyły się w dzieciństwie specjalne przywileje, np. matka musiała na dobranoc całować córeczkę 17 razy w lewą stopę. Dziecko chowało się ze starszą o cztery lata przyrodnią siostrzyczką Annie, urodzoną w małżeństwie Marthy z Charlesem Dutoit. Dom był otwarty, coraz to ktoś pomieszkiwał, głównie młodzi artyści; pierwszym mężczyzną, który występował przez Stephanie w roli taty zastępczego był kolejny pianista, Michel Beroff, o którego była potwornie zazdrosna, ale jednak żałowała, gdy odszedł.
Osobną sprawą jest historia jej najstarszej siostry Lydy, z pierwszego, młodzieńczego małżeństwa Marthy z Robertem Chenem, którego poznała w Nowym Jorku. Wróciła do Szwajcarii, urodziła dziecko i zostawiwszy je pojechała do Brukseli przygotowywać się do konkursu (jak sama dziś mówi, sytuacja ją przerosła). Awantury między ojcem dziecka i babką, czyli matką Marthy, która została oskarżona o kidnapping i w związku z tym Marcie zostało odebrane prawo opieki nad dzieckiem, skończyły się dramatycznie, ponieważ, jak się okazuje, mała Lyda spędziła dużą część dzieciństwa bynajmniej nie z ojcem, lecz najpierw w domu dziecka, potem w rodzinach zastępczych. Potem dopiero zajął się nią ojciec, ale ostatecznie wybrała matkę. Historia, z której można by stworzyć dramat.
Film w niemałej części rozgrywa się w Warszawie – pamiętamy parę lat temu na ChiJE, jak Stephanie chodziła za nią z kamerą krok w krok. Tu mamy i dworzec, na którym wita ją uściskiem – kto? Oczywiście Stanisław Leszczyński. Mamy próbę z Sinfonią Varsovią i Jackiem Kaspszykiem w auli pamiętnego Technikum Kolejowego, fragment koncertu i potem scenę z rozdawaniem autografów, gdzie przewija się parę znajomych twarzy, w tym pewien charakterystyczny meloman, niewysoki siwy pan, który zawsze robi zdjęcia. A potem jest wyjście na Jasną – pamiętam dokładnie ten moment, bo tam stałam z boku – i w kadr załapuje się 60jerzy…
Jest też podróż do Japonii, gdzie widzimy to, o czym dotąd większość z nas miała okazję tylko słyszeć: legendarną tremę Marthy przed występem. Jest też wizyta w Buenos Aires, o którą Stephanie uprosiła matkę. Ta pokazuje jej park, w którym ojciec robił jej większość zdjęć z dzieciństwa (park, nawiasem mówiąc, jest niesamowitą kociarnią); razem oglądają zdjęcia i dokumenty. Ciekawe – mówi Stephanie – że z żadną ze swych córek Martha nie mówiła w swoim ojczystym języku – hiszpańskim (ale wszystkie znają ten język). Rozmawiają głównie po francusku.
W jednej z ostatnich scen, niezwykle ciepłej i „babskiej”, wszystkie córki siedzą z matką w ogrodzie na kocu, malują sobie nawzajem paznokcie i rozmawiają o przemijaniu. Kręci się tam też synek Stephanie – film zaczyna się zresztą po hitchockowsku od trzęsienia ziemi, jakim jest scena porodu (i obecność przy niej Marthy). „Odkąd sama zostałam mamą, lepiej rozumiem różne rzeczy, ale czasem czuję się, jakby role się odwróciły i to ja mam bardziej opiekuńczy stosunek do mojej matki” – wyznaje.
Filmuje matkę wciąż z bliska, jakby chciała przez to zgłębić jej duszę. Mówi o tym pod koniec filmu: „Od lat wypełniam kadr filmu jej włosami, twarzą, oczami”. Jej siostra Annie wyznaje z kolei, że dla niej fetyszem u matki były włosy i duże palce u stóp. Obydwie młodsze córki spędziły dużą część dzieciństwa pod fortepianem. Żadna nie zajmuje się muzyką. Tylko najstarsza, Lyda, gra na altówce. Tego pilnował jej ojciec – żeby nie grała na tym samym instrumencie, co matka.
I wciąż rozbrzmiewa muzyka. Piękny film. Szkoda tylko, że dziś w kinie „Kultura” obejrzało go w sumie zaledwie pięć osób… Malutka zapowiedź tutaj. Filmu nie ma w sieci, ale jest inny: tutaj i tutaj. A na deser ciekawostka: rozmowa pianistów, którzy po latach, choć od dawna nie są razem, wciąż są w dobrej komitywie.
Komentarze
Szkoda. Chętnie bym obejrzała.
To trzeba było wybrać się ze mną, EmTeSiódemeczko 🙂
Następna okazja w sierpniu. Na pewno będzie wtedy więcej chętnych 🙂
– A jak Jerzuś będzie grzeczny, to coś dostanie na Dzień Dziecka…
– Pewnie batona bez polotu, za to z duża ilością nalotu.
– Jurcusiu, raz się zdarzyło, coś ty taki pamiętliwy.
– A tak w ogóle grzeczny jestem wręcz kanonicznie. Co dostanę?
– Jajco niespodziankę w otmętach.
– Dziękuję bardzo.
Jurasek troszkę rozumek nadwrężył myśleniem o przyjmowalności/nieprzyjmowalności jajca. Przyjął. I skutek jest taki, że myśli o sobie jeszcze lepiej. No bo takie jajca niespodziankowe mogą dostawać tylko jideały, wzorce sewrskie, gieniusze i prymuso-kwoko-przodowniki. Ament.
Troszki jestem zmęczony i nie mam sił na więcej. Dzisiejszy – a raczej wczorajszy – wieczór z Wagnerem, Holendrem Tułaczem, Markiem Minkowskim i jego zespołem LMdL-G w wiedeńskim Konzerthausie wryje mi się w pamięć po horyzont. MM osiągnął to co chciał – udowodnił największym niedowiarkom, że on Wagnera może „robić”. A rezultat rzuci na kolana. Zestaw śpiewaków – już była tutaj o nich mowa – a zwłaszcza Evgeny Nikitin i Ingela Brimberg, dają takim szczeniakom jak ja wyobrażenie, czym mogły być legendarne głosy wagnerowskie przeszłości – słyszane na żywo. Bo przecież żadne nagranie nie odda istoty zjawiska, które trzeba własnymi uszami i trzewiami doświadczyć.
Mija się z celem drobiazgowe analizowanie składowych, wyciąganie niedoskonałości. W obliczu całości – piorunującej – byłyby tylko dowodem upierdliwości. I tak po prawdzie – niewrażliwości na sztukę. A za coś takiego – to tylko batony z nalotem.
PS. Mapapie drogi – raz jeszcze ściskam, pozdrawiam i na ręce składam pozdrowienia dla całego zespołu. Bo ja was tak czule – razem i każde z osobna…
Pobutka.
PoDzienDzieckowo, ktory calemu naszemu trzyosobowemu Komitetowi Wzajemnego Wsparcia wyprawila Pani Starszawa (hip, hip, hurra) siedzielismy do godziny abstrakcyjnej, bo czekalismy na to:
http://www.lalibre.be/culture/musique-festivals/article/819398/boris-giltburg-remporte-le-reine-elisabeth.html
Na temat Mateusza Borowiaka same ochy i achy, dostal nagrode publicznosci!
Brawa dla Borisa ! 🙂
http://www.qeimc.be/cgi?usr=e6cj33gcca&lg=en&pag=2112&tab=102&rec=2668&frm=0&par=secorig1992&par2=atvorig3771&id=6768&flux=55089633
Dzień dobry 🙂
Brawa dla Borisa, dla Mateusza z trzecią nagrodą także. Słuchałam wczoraj końcówki jego Rachmaninowa, bardzo przyzwoicie, choć pod sam koniec widać było, że już trochę zmęczony. Andrew Tyson z VI nagrodą – nie tak najgorzej 😉
A Borisa muszę odsłuchać, bo go nie słyszałam.
Tereniu, nieustające serdeczności dla Pani Starszawej! I dla Ciebie oczywiście też 🙂
60jerzy zdecydowanie bez nalotu, za to jak zawsze z polotem – i relacją po-locie. 😀
Po jeździe raczej – przecież do Widnia to on ma o rzut beretem.
Ale nawet nie napisał, co grali tego Wagnera…
Pewnie, że można sobie wyguglać, ale to nie to samo.
Jestem zmuszona po raz kolejny napisać oczywistą oczywistość.
Posty obraźliwe czy lekceważące NIGDY nie będą tu wpuszczane. Jeśli ktoś się nie zgadza z moim zdaniem w jakiejś sprawie, może dyskutować rzeczowo i w sposób cywilizowany. A zamierzam to miejsce zachować jako cywilizowane, nawet gdyby miało ono być ostatnim takim w sieci.
Piszę, ponieważ pojawiają się co jakiś czas takie teksty, dziś rano też parę. Radzę więc – ludzie, jeśli macie w taki sposób się wyrażać, lepiej nie zawracajcie sobie głowy. Na hejterstwo nie ma tu miejsca.
Czy to poprawiona wersja relacji 60jerzego? By napisane, że wieczór był „z Holendrem-Tułaczem”, tym samym, co dziesięć dni temu w Wersalu. Tylko Nikitin zastąpił Vincenta Le Texiera, a Eric Cutler pewnie zaśpiewał zapowiedzianego Erika, czyli znakomity Bernard Richter odzyskał swojego Sternika.
Żałuję, że nie słyszałem Nikitina, bo Ingela Brimberg już tutaj była fenomenalna. A Minkowski może „robić” wszystko, co chce i gdzie tylko chce, jak tego dowiódł niedawno triumfalny debiut z Wiener Philharmoniker, gdzie wspaniale mu zagrali Haydna nr 85 i Eroikę, a w środku jeszcze… Don Juana Glucka z komentarzem do tegoż wygłoszonym jak zwykle przez samego Maestra, tym razem w niezwykle osobistej i zgoła niepowtarzalnej wersji języka niemieckiego…
Przepraszam, że tak chaotycznie pisałem, ale byłem nie „po-locie” jak ślicznie napisała Aga, tylko po „Topie” i po-topie (drogowym).
Nikitin – fenomenalny. W styczniowej odsłonie wagnerowskiej (która mnie właśnie zagoniła do stadka niedowiarków, za co bić się będę w piersi własne do kresu ich wytrzymałości) w Theater an der Wien zrobił dobre wrażenie, ale nieporównywalne z tym wczorajszym. Myślę, że teraz jego tatuaże już nikomu nie będą na nerwy działały.
Brimberg – brzytwa. Japa opadała.
Ciągnięcie tej listy zachwytów może stać się nudne. Od uwertury było jasne, że będzie się dziać. Pierwsze wejście Holendra uświadomiło, że będzie kreacja. I czad. Nie było jednej minuty znużenia. Jeżeli w wersji koncertowej opery mamy Teatr i nie zauważamy, że minęło 2 godziny z okładem, a płaczemy jak bobry, że już po wszystkim – co można jeszcze dodać. Chyba tylko to, że chciałoby się wskoczyć do futerału kontrabasowego i lecieć do Barcelony, gdzie jutro tenże Holender zawinie.
Panie Piotrze: niemiecki MM to ekler – rozkosz.
Niemiecki MM to arcydzieło. Jakim cudem, nie mając pojęcia o języku, zapsztala całe zdania z sensem (choć bez związku z gramatyką), to już jego słodka tajemnica. W lutym byłem na jego próbie z orkiestrą dziecięcą (przy pulpicie pierwszych skrzypiec siedmioletni knypel…), gdzie mówił tym samym językiem, a kapela najwyraźniej wszystko rozumiała, bo z każdą powtórką grała coraz lepiej.
Nie dziwi mnie, że poprzedni koncert był gorszy i nie ma powodu do skruchy. MM jest mistrzem narracji i długiego oddechu, w takich filetach jest sfrustrowany jak wyścigowy koń przy dyszlu. Ale kiedy opowiada coś od początku do końca, dostaje skrzydeł. Dlatego po dziś dzień wypada bardzo żałować, że nie doszło 3 lata temu do pierwszego, powojennego wykonania w Warszawie Roberta Diabła.
Szanowna Gospodyni, prosze czasem wspomniec, ze Pani bloga czytaja nie tylko wielcy znawcy muzyki powaznej, ale takze ‚zwykli ludzie z ulicy’ pragnacy czegos sie nauczyc. O jakiej Marcie pani pisze w swoim poscie?
Coś podobnego – wydało mi się to jakoś sprawą tak oczywistą, że bezwiednie nawet nie umieściłam nazwiska Argerich 😯 Zwłaszcza, że pod koniec wpisu są linki… Ale słusznie, już wstawiam, sorry 😀
Ja zrozumiałam, że to jest w ramach specjalnego pokazu, niedostępnego z ulicy.
Dopiero w domu zobaczyłam, ze sprzedawali bilety.
Bardzo chętnie bym poszła.
Ojej, szkoda, że nie powiedziałam dokładniej… A niedawno wrzuciłam tu link na informację o tej projekcji. Z dopiskiem UWAGA, UWAGA, ale może trzeba było jeszcze doprecyzować?
Bilety były po jedyną dychę 🙁
Miałam na myśli wysokie loty z Holendrem, a nie banalny rejs samolotem, Pani Kierowniczko. 😉
No, jak loty z Latającym, to się zgadza 🙂
A ja wczoraj pozna pora wysluchalem tej linki „Rozmow z Martha” (druga byla skrocvona wersja pierwszej i z innym poczatkiem muzycznym, ale warto tego paganinskiego Lutoslawskiego odsluchac) i naprawde mialem ogromna przyjemnosc. I fantastycznie jest to ilustowane nagraniami archiwalnymi – nawet znalazlo sie z 1965 r., z festowalu szopenowskiego w Warszawie, ktory swietnie pamietam i pamietam oczarowanie i zachwyt jaki wzbudzila mlodziutka wowczas Martha. Wszyscy tylko o niej w Polsce mowili – Martha i Martha.
Wiec frycii – „zwylego czlowieka z ulicy” bardzo namawiam i zachecam, bo sam jestem prostym Kotem z dachu garazu….
A skromność to jest drugie imię Kota 😉
Do dziś wszyscy, co znają jej wielką sztukę, mówią Martha. Ale przyznaję, że nie wszyscy muszą znać 🙂
Tak. Slyne ze skromnosci, nie da sie ukryc.
Pamietam tez nastepny festiwal szopenowski cztery lata po Marcie Argerich – z tego glownie, ze nie przyjechal na niego A. Rubinstein na znak protestu za Marzec 68. I pamietam rysunek jakim to zostalo skomentowane bodaj w Karuzeli: Rubinstein przy fprtepianie z ogromnym nochalem jak ze Stuermera i podpisem: Na falszywa nute gracie, panie Rubinstein.
Tak, „Karuzela” to było pamiętne pismo… 🙁
Po przeczytaniu Pani recenzji nie mogę o rodzicach Stephanie myśleć inaczej niż o egoistach. Fragment, w którym córka mówi o uporządkowanym trybie życia ojca świadczy,jak dziecko może ślepo kochać swoich rodziców. Stephanie nie rozumie, że to życie jest „uporządkowane”, bo mu dzieci nie przeszkadzają, nie mieszkając z nim. Matka nie wiedziała, że dziecko trafiło do domu dziecka, a potem do rodzin zastępczych?
Mam wrażenie, że tym dzieciom (teraz dorosłym) przydałaby się raczej szczera rozmowa z rodzicami bez kamer i mikrofonów niż silenie się na komedię familijną rodem z Hollywood.
Przepraszam, że zmienię temat, ale muszę z kimś kompetentnym się myślą podzielić 🙂 Otóż DUX wydał właśnie komplet symfonii Pendereckiego pod jego dyrekcją z Symfonią Iuventus i się w to zasłuchałem…. I po raz pierwszy większą przyjemność sprawiło mi słuchanie pierwszej niż ósmej symfonii Mistrza. Mówiąc inaczej, początki bardziej mnie przekonują. Czy ktoś z Szanownych Państwa ma podobne odczucia?
Jak ta uwaga jest niewarta skomentowania, to proszę ją zignorować 🙂 Nie pogniewam się, choć faktycznie emocje tu jakieś większe ostatnio się pojawiły 🙂
Witoldzie, nie ulega dla mnie watpliwosci, ze Stephanie dorastala w rodzinie wysoce dysfunkcyjnej. I jesli zdolala przekonac siebie sama, ze tak bylo w porzo, good for her. Lepiej tak, niz mialaby nosic gorycz w sercu jak corka Joan Crowford (Mummy Dearest) i spedzac lata cale w gabinecie psychorterapeuty. Zdrowa doza zaklamania wzgledem wlasnego domu nikomu jeszcze nie zaszkodzila. 😈
Witoldzie – to było dość skomplikowane. Martha wiedziała, ale nie miała już na to żadnego wpływu – jej matka tak narozrabiała (dwukrotnie „porwała” dziecko), że zostało im obu odebrane prawo do opieki nad Lydą. Ojciec, Chińczyk Robert Chen, też go nie mógł otrzymać, ponieważ nie miał obywatelstwa szwajcarskiego, tylko wizę turystyczną. Stąd ta idiotyczna, a tragiczna dla dziecka sytuacja. Udało mu się uzyskać prawo do opieki dopiero po kilku latach. A Martha ewidentnie była wówczas za młoda na macierzyństwo – jeszcze sama do końca nie wiedziała, co zrobić ze sobą.
Mam wrażenie, że – przed kamerą czy nie – Stephanie z obojgiem rodziców rozmawia szczerze. I widać, że bardzo się kochają. Z ojcem jest jednak przykry moment – nie obchodzi się nawet bez płaczu – kiedy po raz kolejny odmawia wgłębiania się w papierki, by doprowadzić do formalnego jej uznania. Tu wychodzi jego egoizm oczywiście, bo gdyby mu naprawdę zależało…
Ja natomiast porzucę temat życia osobistego pianistów i pozostanę jeszcze chwilę przy pianistyce, bo właśnie zrobiłam sobie wieczór z laureatami konkursu w Brukseli. Boris Giltburg – świetny, zasłużone zwycięstwo, solidna firma, znakomita kondycja. Dość taki sieriozny, w Rach 3 było wszystko świetnie, tylko jakiegoś takiego błysku mi brakowało… ale może zbyt wiele wymagam. Natomiast śliczny Mozart w półfinale. Jedna uwaga: chłopak będzie miał problemy z kręgosłupem, bo – podobnie jak Daniłko – strasznie się garbi.
Prosto się trzyma Mateusz Borowiak i on właśnie ma ten błysk. Tyle że w Rachmaninowie kondycyjnie pod koniec z lekka padł i zapewne to mu odjęło punktów. Za to w półfinale bardzo fajna Partita c-moll i naprawdę znakomity Gaspard de la nuit.
mkk – ja zdecydowanie ze wszystkich symfonii Pendereckiego najbardziej lubię pierwszą. Zawsze tak było 🙂 Ogólnie wolę jego twórczość sprzed Raju utraconego od tej po (bo tu właśnie widzę cezurę). Choć są też wyjątki.
Trochę się łajznęliśmy z Kotem.
Ludzie z zewnątrz oceniali, że stosunek wzajemny Marthy i Stephanie jest niemal obsesyjny: Martha tak chciała tym razem nie zawieść jako matka, że była po prostu zakochana w córce – a w niej samej kochali się oczywiście wszyscy naokoło 🙂 Stephanie rozpoczyna film sceną własnego porodu (to już drugi synek) po to, by skomentować, że teraz, gdy sama jest matką, więcej rozumie.
Jak się dowiadujemy z pewnym opóźnieniem, dyrygent Robin Ticciati wycofał się po dwóch spektaklach z Don Giovanniego, jakiego prowadził w Zurychu. Miał dość reżyserii niejakiego Sebastiana Baumgartena (twórcy „gazowego” Tannhäusera z Bayreuth), która została sponiewierana przez krytykę i wygwizdana przez publiczność.
Dyrektor Andreas Homoki (reżyser…), który zaangażował Baumgartena po bayreuckim skandalu, ma nieco racji zapytując, dlaczego Ticciati nie zrezygnował w czasie prób, widząc, co się dzieje.
Odpowiedź jest prosta: bał się, że zostanie zaliczony do betonowych konserwatystów i straci inne angaże, ale kiedy po premierze oberwał rykoszetem za „postępowego” szmirusa, miał dość.
Jedna ze szwajcarskich gazet komentuje: w teatrach operowych władzę sprawują reżyserzy, a ofiarami padają muzycy.
Brawo Ticciati, lepiej później niż wcale.
Natomiast Homokiemu się dziwię, wydawał mi się być rozsądnym człowiekiem (poznałam go, gdy był jeszcze dyrektorem berlińskiej Komische Oper).
Tu jest parę obrazków:
http://www.seenandheard-international.com/2013/05/28/controversial-zurich-production-of-don-giovanni-upsets-traditionalists/
Hihi, a za Komandora robił tam Rafał Siwek 😆
PK 23:47 Boris ma problemy z kregoslupem od dziecinstwa, co bardzo mu utrudnialo cwiczenie, trzeba bylo duzo wysilku i uporu jego i matki by mogl grac.
Co do dzieci Marthy, moje wrazenie (tylko z widzianych urywkow i recenzji) jest podobne do wrazenia Witolda. Ogromny egoizm rodzicow skoncentrowanych na swojej wielkosci i waznosci, brak domu ani chyba nawet proby stworzenia go (Martha glownie w pociagach), dzieci wepchniete w role uwielbiajacych kibicow.
Pobutka.
Mignęła mi gdzieś informacja, że MM nagra Holendra na CD.
O ile wiem, nagrywają obu Holendrów, Dietscha i Wagnera.
Dzień dobry 🙂
Ładnie się robi klarnety 🙂
Martha stworzyła coś w rodzaju domu, ale takiego, jak potrafiła, tj. z życiem nocnym (ona ma taki rytm), z pełnym luzem, dzieci mogły robić co chciały i kiedy chciały, ale zawsze był ktoś, kto pomagał i należał do domowników. Dom więc był. Podróże, czasem wspólne, oczywiście też. Egoizm? Bo ja wiem. Przecież wszyscy chcemy jej słuchać, no nie? 🙂
Z Kovacevichem oczywiście inna sprawa, bo on nie brał sobie bachorów na głowę, a po co mu ten kłopot, musi mieć uporządkowane życie. Tylko po co sprowadzał te dzieci na świat?
Vater werden ist nicht schwer, Vater sein dagegen – sehr.
Wilhelm Busch 🙂
Piotrze, czy Bruno Monsaingeon wspominał coś o dalszych losach filmu o DFD? Mam nadzieję, że będzie płyta. I że nie będę musiała długo czekać.
O wrażeniach z Wiednia skrobnę trochę, mam nadzieję, jeszcze dziś. Holender-przystawka i Holender-danie główne – przewrotny pomysł na obejście wagnerowskiego jubileuszu. Lubię maratony z MM. Weszłam do Konzerthausu przed 16, wyszłam sporo po 22, a i to niechętnie, że już.
Nic nie wiem o przyszłości, tyle tylko, że film istnieje i że pewnie wyjdzie na DVD…
Właśnie natknęłam się na zapowiedź, we wrześniu ma się ukazać pakiet sześciu płyt plus gruba książka o DFD, z materiałami z jego archiwum: http://youtu.be/w68GckAvE3Y
Monsaingeon wydaje swoją imponującą „kolekcję”, więc ta ostatnia płyta z pewnością w niej się znajdzie.
Witam ze slonecznej Barcelony, dziś gramy tu ostatniego z serii Holendra. Tylko Wagne, sam Wagner bez Dietcha, uff 🙂
Potwierdzam, płyta zostala wlasnie nagrana a i kamery były , więc może i filmik bedzie.
Dziś bez Nikitina,bo chyba śpiewa akurat w Bastylii..ale też milo, zwlaszcza z z Ingelą Brimberg ! Lubie też Mikę Karesa. No i chor estoński- duży szacun.
Uklony dla wszystkich zainfekowanych wagnerowsko-minkowsko.
Też mnie wzielo, czego absolutnie się nie spodziewalam…:)
Rysunek z Karuzeli pamiętam. Zrobił wtedy wielkie wrażenie na wszystkich. Autorowi należy się podziękowanie. Dzięki niemu protest Rubinsteina trafił pod strzechy.
Ja nie na temat 🙂
Wiesław Michnikowski obchodzi dzisiaj urodziny – podobno dziewięćdziesiąte pierwsze,w co trudno uwierzyć : http://www.youtube.com/watch?v=g2W3eupNqVA
W Kulturze kilka razy będzie „Odrobinka mężczyzny na co dzień”. Na koniec absolutnie mistrzowsko wykonane „Wesołe jest życie staruszka”.
No, a kompozytorowi (nie temu drugiemu) stuknęła seteczka.
W Kulturze wczoraj rano „Po trochu wyciągane z lochu”. W programie był koncert Śmietany z udziałem Andrzeja Zauchy. Rok 1987. Ależ to był talent.
Rzeczywiście stuknęła parę dni temu. Ale naprawdę zdążyło stuknąć 71. Poczytałem sobie teraz. Nie miałem pojęcia, kim był jego ojciec.
„Sztuką jest wszystko to, bez czego można się w życiu obejść. Można, ale co to za ubogie życie” (Jerzy Wasowski )
http://www.radiopik.pl/6,2267,100-rocznica-urodzin-jerzego-wasowskiego
I jeszcze tu :
http://www.polskieradio.pl/7/160/Artykul/856693,Grzegorz-Wasowski-dla-ojca-najwazniejsza-byla-matematyka
A jutro chyba o 18.00 (?) Jerzy Kisielewski zaprasza do Dwójki na wspominkowe spotkanie z udziałem Grzegorza Wasowskiego. Chyba dobrze zapamiętałam, ale radzę sprawdzić 🙂
A tutaj pada i pada…
http://www.youtube.com/watch?v=DXiNhBB3noQ
Chyba wiem, dlaczego Stephen nie chce załatwić sprawy ojcostwa w ratuszu. Z chwilą podpisania niewinnego papierka musiałby się liczyć ze spłatą zaległych alimentów z 18 lat, a może i dłużej.
Och! Jak ja bym wtedy chętnie przeczytał Pani recenzję z jego koncertu 🙂
Po pierwsze to, co artysta robi w życiu, nie miewa wpływu na moje recenzje 🙂
Po drugie, akurat za pianistyką Kovacevicha nigdy nie przepadałam 😛
Kochany Mapapie – bo RW wielkim kompozytorem był! Wcale się nie dziwię, że Cię wzięło. Scena chóralna z III aktu – szaleństwo, co?
Ale przymus uregulowania należnościści finansowych miałby wpływ na jego koncert. Myślę, że byłby to nowy Stephen, pełen żalu i skargi, ale także chęci do walki… 🙂
poza tym mógłby musieć grać więcej… sporo więcej… może dostosować repertuar do gustów jakiejś dotąd mu nieznanej publiczności… albo wręcz udzielać lekcji… kursy mistrzowskie prowadzić… więcej kursów… autobiografię (nową, poprawioną) napisać… — ileż nowych obszarów do recenzowania! 🙂
Pod wplywem obu tematow (konkursu i Marthy) posluchalam Racha 3 w jej wykonaniu. Nawet po sluchaniu trudno zlapac oddech 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=f6vARZLkaSY
@ a capella
Dobre, ale się uśmiałem 🙂
🙂
Jerzy Kisielewski (syn Stefana?) kiedys go spotykalem, kiedy pracowal dla wloskiej ANSA – chyba koniec lat 70.
Mapap właśnie gra w Barcelonie Wagnera bez Dietscha, a ja jeszcze przez chwilę myślami przy Wiedniu i minionej sobocie, która z kolei ma związek z wydarzeniami lat 40. XIX wieku.
9 listopada 1842, Opera Paryska – prapremiera opery „Le vaisseau fantôme” Pierre’a-Louisa-Philippe’a Dietscha do libretta Paula Fouchera na podstawie scenariusza Ryszarda Wagnera, sprzedanego Operze Paryskiej za 500 franków. Kompozytor, wyposażony w list polecający od Meyerbeera, miał nadzieję, że dostanie w Paryżu zlecenie na „Holendra”. Niestety opera była zainteresowana tylko scenariuszem, a Wagner bardzo potrzebował wtedy gotówki.
2 stycznia 1843, Königliches Sächsisches Hoftheater w Dreźnie – prapremiera opery „Der fliegende Holländer“ Ryszarda Wagnera, libretto wiadomo czyje. Smacznie sobie wyobrazić, jak bardzo zbita z tropu być charakterem tego dzieła musiała być publiczność, która ledwie kilka miesięcy wcześniej fetowała premierę „Rienziego“ czyli Wagnera à la Meyerbeer.
Ponad 170 lat później…
1 czerwca 2013 roku, Wiener Konzerthaus – koncert w ramach obchodów dwusetnej rocznicy urodzin Ryszarda Wagnera i stulecia istnienia Konzerthausu
Pierre-Louis Dietsch „Le vaisseau fantôme”
Richard Wagner „Der fliegende Holländer“ w wersji pierwotnej z 1841 roku
Les Musiciens du Louvre Grenoble
Estonian Philharmonic Chamber Choir
Marc Minkowski – dyrygent
Soliści
Le vaisseau fantôme: Minna – Sally Matthews, Magnus – Bernard Richter, Troïl – Russell Braun, Eric – Eric Cutler, Barlow – Ugo Rabec, Scriften – Mika Karès
Der fliegende Holländer: Donald – Mika Karès, Senta – Ingela Brimberg, Georg – Eric Cutler, Mary – Marie-Ange Todorovitch, Steuermann – Bernard Richter, Der Holländer – Evgeny Nikitin
Opera Dietscha. Chwilami urokliwa, świadcząca o niezłej znajomości ówczesnych konwencji, wypełniająca je zgrabnie, ale bez specjalnej inwencji i polotu. Marc Minkowski idzie na całość w pokazywaniu „taka jest oto”, a z nim orkiestra i znakomity zespół śpiewaków. Z rozmachem eksplorują konwencjonalną emocjonalność, koloraturowe popisy, marsze i um-pa-pa, celebrują korowód konwencji, zamieniając się w upozowane wokalnie typy, ze stoickim spokojem znoszą gadulstwo kompozytora, który prawie każdy numer kończy tak, jak by skończyć nie chciał albo nie mógł. I, co ciekawe, publiczność włącza się w tę zabawę, na dwie godziny przywdziewając kostium publiczności paryskiej z przełomu czwartej i piątej dekady XIX wieku. Z radosną świadomością tej roli. Każda co bardziej ekwilibrystyczna lub rzewna aria nagradzana jest burzliwymi brawami i okrzykami. Przyjęcie całości bardzo ciepłe, da się wyczuć rozbawienie tym niecodziennym doświadczeniem. Po zakończeniu, w kolejce do toalety (nigdzie się człowiek tyle nie dowie…), słyszę pozytywne głosy – przede wszystkim uznanie dla interpretacji i wykonawców, z całą świadomością wątpliwej rangi dzieła. A mnie nie opuszcza wrażenie, że wykonanie jest o niebo albo i ze dwa nieba lepsze niż partytura.
A „Holender” Wagnera? Interpretacja Minkowskiego porywająca, szalejąca żywiołami, opływająca mroczną metafizyką w duchu niemieckiego romantyzmu. Wersja z 1841 roku w jednym kawałku, zagrana bez żadnych przerw, z płynnym przejściem między aktami. Cisza zapada tylko, kiedy domagają się jej wyśpiewane właśnie słowa.
Od czasu do czasu otwiera się okienko z powiewem biedermeierowskiej Spieloper (chór prządek, „Mögst du, mein Kind” Donalda / Dalanda) czy belcanta (cavatina „Willst jenes Tag’s du nicht dich mehr entsinnen” Georga / Erika). Wagner, w drodze ku nowym brzegom, opływa jeszcze znane operowe lądy, choć nie ma w nim nic z niewolnika konwencji.
Holender, Jewgienij Nikitin, emanuje mrokiem człowieka-więźnia własnego losu, bardzo nim utrudzonego. Przejmujące połączenie głębi wyrazu i prostoty. Żadnego naddatku emocjonalnego czy wokalnego, postać ascetyczna, a przez to przejmująca do szpiku kości. Senta, Ingela Brimberg – śpiew, wzrok i mina, jakby spoglądała w inny wymiar, widziała mroczne siły działające za fasadą świata i stamtąd śpiewała. Spętana fatum nie do przezwyciężenia. Zdziwiona wszelkimi wieściami ze świata jej ojca czy prządek, rządzącego się prostymi prawami. Donald / Daland, Mika Kares, uosobienie prozy życia i żądzy dóbr doczesnych, zniewalająca swoboda sceniczna. W zestawieniu z Holendrem i Sentą – zderzenie fatum i tyleż pociesznych co niepotrzebnych zabiegów człowieka, któremu się wydaje, że to on pociąga za sznurki.
Orkiestra, Muzycy z Luwru, połączenie klimatu obrazów Caspara Davida Friedricha z impetem sił natury. Kiedy trzeba elokwentna również w języku belcanta czy Spieloper, płynnie zmieniająca biegi. Niezatarte wrażenie pozostawiają eksplozje morskiego żywiołu na scenie Konzerthausu – niejedna prawdziwa burza wypadłaby na tym tle blado. Chór przepyszny, wyrazisty pod względem aktorskim, gdzie trzeba parujący wokalnym rumem, przemieszczający się z tyłu sceny. Kapitan Marc Minkowski wyraźnie zachwycony i podekscytowany każdą stroną partytury „Holendra”. Publiczność nie chce wypuścić go ze sceny, a potem długo oblega za kulisami.
I tak po 170 latach Wagner zatriumfował nad Dietschem, zmiótł go pierwszymi taktami swojego „Holendra”. A może inaczej. Może to Dietsch miał szczęście, że w historii muzyki stał się przypisem do Wagnera i trafiło mu się takie wykonanie?
Ale mamy recenzje! 🙂
Dzięki wielkie, B i J.
Lisku, dzieki za linke z Rachmaninowa nr 3 (gdziez ja bym go Rachem nazywal…).
Mialem tu, musze przyznac, niezle kolokwium z Marthy Argerich. Jak na Garazowego…
Czuje sie troche podciagniety w ramach skromnych zapotrzeboan na Kulture. 😈
Skrót „Rach 3”, używany pomiędzy anglojęzycznymi pianistami, upowszechnił się dzięki pamiętnemu filmowi Scotta Hicksa Shine o Davidzie Helfgotcie, ze świetnym Geoffreyem Rushem w roli głównej.
Dzięki za recki i wszystkie sprawozdania. A nagranie Marthy… Dżizas. Faktycznie dech zapiera.
Film widzialem, po raz drugi nie tak dawno zreszta, ale skrotu nie wylapalem, skoncentrowany na romansie w pierwszym rzedzie.. 😳
🙂
http://www.youtube.com/watch?v=BXTH0QIC1LE
Ha! No jasne!
Dziekuje 😈
Choć wolę nagranie Sokołowa pod Gergievem, to jednak Matsuyev robi niesamowite wrażenie – wodospad dżwięku!
http://www.youtube.com/watch?v=SYXL_dex69Q
http://www.youtube.com/watch?v=I62I0xloUXw
Dyryguje Kirył Kondraszyn.
Mogilewski – już trochę zapomniany… Ale znakomity.
Dzień dobry! 🙂
W Kobyłce kolejna odsłona festiwalu Perły Baroku (od 9.06)
Siostry Pasiecznik, ProAvitus, Polish Brass Quintet i Łukasz Długosz
http://www.bestartpromotion.com
A jutro w Warszawskiej Operze Kameralnej:
http://www.operakameralna.pl/index.php?05062013
Wstęp wolny 🙂
Ja się nie wybiorę, bo muszę być w Elblągu.
To „zapomniany” jest najsmutniejsze. Właśnie gdzieś przeczytałem, że Richard Tauber jest „zapomniany”. Zależy przez kogo! Dalibyśmy złote góry, żeby usłyszeć, jak Chopin grał swoje utwory, ale przecież wszystko, co największe w wykonawstwie ostatniego stulecia (w tym wielcy kompozytorzy, grający własną muzykę – choćby sam Rachmaninow!) istnieje na płytach. Można się tym rozkoszować na codzień za żadne pieniądze, a przede wszystkim – uczyć się od największych.
Bez tego jesteśmy bezbronni, gdyż taka dobrowolna niepamięć fałszuje wszelki osąd, czyniąc nas podatnymi na przeróżne kleenexy, artystów jednorazowego użytku. Nikt nie jest w stanie sensownie stwierdzić, co jest naprawdę warta ostatnia powieść Farfocla, jeżeli nie czytał Balzaka i Dostojewskiego. Skarżymy się, że świat pędzi naprzód jak szalony – ale to od nas samych tylko zależy, żeby indywidualnie przyhamować i posłuchać uważnie, jak śpiewał Tauber, grał Mogilewski, a dyrygował Kondraszyn (i dziesiątki im podobnych).
Oczywiście, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Węgorz z drobiu w opakowaniu zastępczym także zawiera wiele wartości odżywczych.
Serdecznie pozdrawiam Barcelonę. To jedno z ukochanych miast.
I jeszcze słuchać w Barcelonie Minkowskiego z Mapap. W tak przedziwnym obiekcie jak Pałac Muzyki. Tylko Katalończycy potrafią coś takiego połączyć harmonijnie. Finowie jeszcze pięknie adaptują stare fabryki na obiekty kulturalne, handlowe, gastronomiczne i nawet mieszkalne. Ale tutaj dołączono nowe części dwadzieścia parę lat temu stylizując je postindustrialnie i łącząc niby z secesją, ale secesja secesji nie równa. Ta jest wyjątkowo przeornamentowana, więc kontrast z niby prostotą nowej części ogromny. Może polubiłbym tam Wagnera. Wiem, wielki kompozytor, ale nawet Mapap była zaskoczona tym, że ta muzyka ją uwiodła.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić zestawienia Barcelony z Wagnerem… No, ale przecież oczywiście wszystko wszędzie można grać 🙂
Nie znam oper Wagnera, ale oczywiście różne fragmenty słyszałem. Myślę, że łatwiej bym tę muzykę polubił w Barcelonie niż w Bayreuth czy Berlinie.
A we Wrocławiu w sobotę można będzie obejrzeć gmach opery od kulis i pozostałe miejsca akcji tzw.”Toski spacerowej” 🙂 http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,14031580,Spacer_z_Beata_Maciejewska___idziemy_do_Opery_Wroclawskiej.html
Ewa Michnik wraca do pomysłu sprzed lat (wówczas I akt grano w kościele Marii Magdaleny – artyści i widzowie wychodzili procesyjnie i szli do uniwersyteckiej Auli Leopoldina,bo opera była w remoncie ). Zamkiem Anioła była kolumnada na Wzgórzu Partyzantów (dawniej Liebicha ). Pogoda była taka jak teraz,rzucało żabami,a przed sceną egzekucji rozpadało się skandalicznie i biedny Cavaradossi, przemoczony do ostatniej nitki,pewnie modlił się żeby go czym prędzej rozstrzelali,bo inaczej niechybnie zejdzie na zapalenie płuc… Ale zarówno on,jak i publiczność w strugach deszczu dali radę.Mam nadzieję, że tym razem choć jeden weekend czerwca będzie ciepły i bezdeszczowy.
Nasz Zamek Anioła 🙂
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,14031972,Wzgorze_bez_remontu__Wroclawianie_biora_sprawy_w_swoje.html
Wracając do sprawy „Ruchu Muzycznego”, prezydium zarządu Związku Kompozytorów Polskich wydało oświadczenie:
W ostatnich dniach do Związku Kompozytorów Polskich dotarła informacja o zmianach w redakcji „Ruchu Muzycznego”. Olgierd Pisarenko przestaje być jego redaktorem naczelnym, nowym szefem pisma zostaje Tomasz Cyz – dotychczasowy redaktor naczelny internetowego czasopisma o profilu muzyczno-kulturalnym „Dwutygodnik”.
„Ruch Muzyczny”, obok kilku innych specjalistycznych czasopism kulturalnych, jest wydawany na zlecenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Historia tego tytułu sięga XIX wieku, zaś jego ciągła obecność datuje się od 1945 roku. W swoich najlepszych latach, redagowane przez wielkie postaci polskiego życia muzycznego jak Józef Sikorski, Stefan Kisielewski, Bronisław Rutkowski, Zygmunt Mycielski czy Ludwik Erhardt, pismo to miało nieoceniony wpływ na poziom debaty, w konsekwencji na stan organizacyjny i standardy artystyczne polskiej muzyki. Zawsze, do naszych dni, rejestrowało i oceniało najważniejsze wydarzenia muzyczne, stając się bezcennym archiwum ważnego obszaru polskiej kultury. Dawanie świadectwa o polskiej kulturze muzycznej pozostanie jednym z zadań „Ruchu Muzycznego” w przyszłości.
Decyzje w przypadku tego pisma mają szczególny kontekst i znaczenie. „Ruch Muzyczny” nie stanowi bowiem sprawy prywatnej, przynależnej do jednej instytucji czy jednej grupy środowiskowej. Podejmując decyzje na tak odpowiedzialnym gruncie warto stosować tryb zgodny ze standardami ustalonymi podczas Kongresu Kultury Polskiej i w Pakcie dla Kultury – z przejrzystością procedur, otwarciem, konsultacjami i międzyśrodowiskowym współdziałaniem. Warto wykorzystać kompetencje bliskiego profilowi pisma Instytutu Muzyki i Tańca, placówki podległej temu samemu ministerstwu co Instytut Książki. Warto wykorzystywać potencjał i respektować ustrojową rolę środowisk i instytucji polskiej kultury, które wielokrotnie w ostatnich latach wykazały swoją przydatność w różnorodnych kwestiach prawnych i kulturowych.
Obok wysokiego profesjonalizmu „Ruch Muzyczny” od lat ma też swoje słabości w znaczącym stopniu spowodowane niedoinwestowaniem pisma. W obecnych warunkach pismo nie może prezentować panoramy zmieniającej się kultury i sztuki oraz zjawisk je otaczających. Redakcja „Ruchu Muzycznego” zdając sobie z tych okoliczności sprawę od dłuższego czasu występowała do Instytutu Książki z konkretnymi propozycjami zaradczymi.
Byłoby korzystne, gdyby zachodząca dziś w „Ruchu Muzycznym” zmiana była dyktowana nie tylko potrzebą chwili, ale także wolą wzmocnienia tej zasłużonej instytucji i utrzymania jej historycznej rangi. Potrzeba doinwestowania pisma pozostaje aktualna. Realizacji misji Pisma może przysłużyć się dyskurs Redakcji z osobistościami kultury oraz środowiskami i instytucjami muzycznymi.
Apelujemy o podjęcie takiej debaty, gdyż w długiej perspektywie rzetelność i kompetencja krytyki wpływa nieuchronnie na poziom intelektualny i artystyczny wszelkiej aktywności muzycznej. Związek Kompozytorów Polskich gotów jest w każdej chwili zaangażować się w taką dyskusję we współpracy z innymi muzycznymi ośrodkami. Deklarację tę kierujemy do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, działającego w jego imieniu formalnego wydawcy „Ruchu Muzycznego” – Instytutu Książki, Redakcji „Ruchu Muzycznego” oraz do wszystkich kręgów polskiego środowiska muzycznego.
Mój komentarz:
Po pierwsze małe sprostowanie: dwutygodnik.com nie jest pismem muzyczno-kulturalnym, lecz po prostu kulturalnym.
Po drugie, trochę nie wiadomo, o co w tym oświadczeniu chodzi. Wiadomo, że u jego źródeł stało zbulwersowanie sposobem postępowania szefa Instytutu Książki, który arbitralnie narzucił redakcji swojego kandydata. Ostatecznie wydano jakoś dziwny apel nie wiadomo do kogo skierowany.
„Ruch Muzyczny” zawsze z założenia służył debacie i umiał zachować niezależność. Był polem debaty, nie stroną. Niczego z nikim nie uzgadniał – prawdziwy krytyk nie uzgadnia swoich opinii z nikim. Prawdziwa krytyka umiera – pozostaje PR. Dlatego tak ważne jest, by „RM” mógł nadal tę niezależność zachować.
Jeżeli ktoś tu powinien debatować, to wydawca „RM”, czyli Instytut Książki. Przed mianowaniem nowego naczelnego (jak się dowiaduję, Tomasz Cyz jest na razie p.o. naczelnego) winien był przeprowadzić konsultacje ze środowiskami kompetentnymi, a nie tylko ze znanymi sobie koteriami. Dlatego zamiast słowa „warto” w oświadczeniu użyłabym słowa „należy”.
I to zupełnie niezależnie od tego, czy Tomasz Cyz okaże się ostatecznie dobrym kandydatem (czego przede wszystkim pismu życzę), czy też nie.
Wzgórze Miłości jeszcze było kiedyś. Dojść parkiem wzdłuż Podwala i obok Teatru Lalek. Bardzo przyjemny spacer. We Wrocławiu sporo operowano w plenerach.
Niestety, przejrzystość życia publicznego to już sfera marzeń. Dostaje się folwarki po znajomości i po folwarcznemu nimi zarządza. Zarządzający coraz rzadziej pamiętają, że zarządzają mieniem publicznym. Dotyczy to nie tylko instytutów ale i całych miast. Przez lat 20 ukształtowały się formy działania udające przejrzyste procedury. Ostatnio przestają nawet udawać, bo tracą instynkt samozachowawczy po doświadczonej bezkarności. To nie wina Tuska. Każdy tak postępuje niezależnie od przynależności partyjnej. Są wyjątki ale nieliczne.
Oczywiście, że tak jest u nas na każdym polu i to się pogłębia.
Ostatnio w pociągu słyszałam rozmowę jakichś bodaj pracowników kolei, którzy psioczyli na klikowość „na górze”, komentując ją słowem „Tuskolandia”. Aż miałam ochotę przerwać i powiedzieć: to nie Tuskolandia, tak było i wcześniej, tak będzie też, kiedy się „Tuskolandię” obali.
Ale kiedy można zachować przyzwoitość, warto jej wymagać.
http://www.tvn24.pl/to-byla-kradziez-zimerman-przerwal-koncert-bo-widz-nagrywal-smartfonem,330396,s.html
Drogi Stanisławie – może w tym właśnie cały problem, że słuchał Pan dotąd tylko tych „skrwawionych strzępków” („bleeding chunks”), jak nazywał te filety z Wagnera Sir Thomas Beecham. Może warto jednak zaryzykować jakąś całość? Holender jest tu chyba najlepszym kandydatem na początek, bo krótki i jeszcze zakorzeniony w swoim czasie, choć od pierwszych taktów uwertury wiadomo, że to nowa jakość. Proszę przy okazji spróbować, szkoda byłoby minąć się z czymś tak wielkim.
Stanisławie,w sprawie percepcji Wagnera pozostaje mi tylko zgodzić się z Panem Piotrem ( a bo to pierwszy raz ? 😉 )
Sama miałam z Ryszardem pod górkę i to jeszcze jak 🙂
W początkach mojej przygody z muzyką omijałam go szerokim łukiem, przyjmując ewentualnie do wiadomości istnienie „Lohengrina” (bo marsz weselny) i „Walkirię” (bo cwałowanie tychże ) i na tym się kończyło. Długo,głośno i po niemiecku (no i na dodatek lubił go pewien kiepski malarzyna )- to zdecydowanie było nie dla mnie. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że przesiedzę (dwukrotnie) cały „Ring” na kaducznie niewygodnych,plastikowych krzesełkach,albo że nagranie „Parsifala” czy „Śpiewaków” będę katować non stop,postukałabym się znacząco w czoło 🙂
Stanisławie, jeszcze dla zachęty : dla wzrokowców rzeczywiście pewnym problemem były w dawniejszych inscenizacjach hmm… specyficzne warunki fizyczne śpiewaków 🙂 ale od czasu kiedy Wagnera śpiewa np. Jonas Kaufmann, to radość nie tylko dla uszu 😉
Pamiętam też, że kiedy Rene Pape śpiewał partię Króla Marka,to nie przestawałam dziwić się wyborowi Izoldy …
Ja wiem,że to argument raczej dla Ukochanej 🙂 , ale jakiś pierwszy krok trzeba zrobić …
Na zachętę zacznijmy od pieśni :
http://www.youtube.com/watch?v=ahhfMZickLI
A co tam,Stanisławie,jak szaleć to szaleć 🙂 Duża dawka :
http://www.youtube.com/watch?v=s88P4Tcp6qg
Inscenizacja nie jest z tych moich ulubionych, ale widziałam gorsze 😉
Poza tym jak to jest zaśpiewane…
W imię uprzednio głoszonych zasad, oto mała wycieczka w przeszłość (trochę z okazji płyty Piotra Beczały, która Tauberowi jest poświęcona):
http://www.youtube.com/watch?v=_Z1R6dVTodI
No i oczywiście Lauritz Melchior. Jest na tiubie ten sam Lohengrin (z jakiejś telewizji). Napewno nie wygląda on jak Kaufmann, niestety, od trzech czwartych stulecia każda rozmowa o Tannhauserze, Tristanie i Zygfrydzie zaczyna się od Melchiora – i często, niestety, na nim kończy…
Tristana z Kaufmannem (i Niną Stemme?) doczekać się nie mogę.
Przede wszystkim jednak to, co @ew-ka mówi, jest bardzo ważne: Wagner nie przeboje symfoniczne pisał, ale opery, to znaczy dramaty muzyczne. Dopiero całość pozwala się zorientować, z czym i kim mamy do czynienia. Najlepiej byłoby w teatrze, ale teatr wyobraźni przy użyciu płyt też bardzo dobrze działa.
Widzę, że powstaje Towarzystwo Przerobienia Stanisława na Wagneroluba. Nie jestem na tyle pyszny, żeby sądzić, że chodzi tu o mnie a nie o kompozytora. Ale, Kochani, nie musicie. Ja już sobie – pod Waszym wpływem – zakonotowałem, że Wagner wielkim kompozytorem jest (wszak utwory wciąż żyją) i trzeba będzie posłuchać w stosownym czasie. Teraz tuby nie włączę, bo nasi informatycy czuwają. Do tego mam komputer bezdźwięczny na razie. W domu głośniki przygotowane czekają na podeście, ale rano zwykle zapominam w pośpiechu.
Obrazki z wystawień rzeczywiście bywały mało zachęcające. Pełne bardzo obszernych dam. Nie chodzi tylko o tuszę. Tusza rzeczą ludzką. Ale właśnie bardzo duże na ogół. Wszystkie uprzedzenia poszły na bok, będę słuchał i oglądał.
Wracając jeszcze do polityki, podobno urzędnicy będą musieli się tłumaczyć z najniższej ceny jako jedynego kryterium tam, gdzie jakość odgrywa istotną rolę. Żeby tylko nie było od ściany do ściany. Wczoraj zmarnowałem ponad ryzę papieru drukując około 150 stron dwustronnie. Papier ciągle grzązł w czeluściach drukarki – coraz to w innym miejscu. Gdyby zapłacić dwa złote więcej za ryzę pewnie nic by się nie marnowało. A tak 90% się zmarnowało. U Córeńki w szpitalu jej zespół informatyków składa się na papier, a ich szef kupuje toner prywatnie. Wolą płacić i się nie denerwować. Papier, wiadomo, kupują lepszy. Toner szef kupuje, gdy się nie mogą go doczekać. Od czasu do czasu dostaję zaproszenia przez nich wykonane. Rzeczywiście ładnie wydrukowane. 🙂
No, to jednak nie całkiem tak, Drogi Stanisławie : niedostatek Stanisława w Wagnerze obchodzi nas znacznie mniej, niż niedostatek Wagnera w Stanisławie!
A obwodem w pasie śpiewaków przejmować się nie należy:
https://www.youtube.com/watch?v=vb_g8GXrZPc
Dzień dobry. Jeszcze przed chopiejami „Bloody daughter” będzie miała dwa lub trzy pokazy podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Film będzie pokazywany w ramach ciekawej skądinąd sekcji „szwajcarskie dokumenty muzyczne” (http://www.nowehoryzonty.pl/artykul.do?id=1594).
Zresztą na tegorocznych NH nie obejdzie się też bez wątków wagnerowskich: w ramach retrospektywy Hansa Jurgena Syberberga przypomniana zostanie jego adaptacja „Parsifala” i inspirowany twórczością Wagnera „Ludwig” (http://www.nowehoryzonty.pl/aktualnosci.do?id=2900).
Spieszę poinformować że Bloody child będzie pokazany w sierpniu na ChiJE – w muzeum Chopina na Tamce
Kontynuacja wątku poruszonego przez Agę:
http://m.kultura.gazeta.pl/kultura/1,116107,14035017,Zimerman_przerywa_swoj_koncert___YouTube_niszczy_muzyke_.html?utm_source=m.gazeta.pl&utm_medium=testbox&utm_campaign=maintopic
Wpisy bezmyślnej tłuszczy pod artykułem w Gazecie lepiej pozostawić bez komentarza.
Brawo KZ !
Posłuchałem właśnie tauberowskiego „Lohengrina” na YuoTubie, a także arii mozartowskich [Tamino!!!]. Może Tauber nie miał multimedialnej reklamy i supernowoczesnej konsolety,ale za to potrfafił śpiewać piano i mezzavoce-wspaniałe frazowanie i ogromna indywidualność! Fakt jest faktem,dzięki temu,że całe 20wieczne wykonawstwo ocalało na płytach,mamy możliwość wracać do rzeczy naprawdę wielkich.
Niech się ktoś nade mną użali! 🙁 Właśnie hałasuje mi pod oknem BEHEMOTH, plan na resztę wieczoru przedstawia się następująco:
19:30 – 20:45 – SLAYER
22:00 – ??:?? – RAMMSTEIN
Mieszkam niedaleko lotniska Bemowo od dobrych kilkunastu lat – jeszcze nigdy nie było tak głośno. 👿
@degustibus
Ta tłuszcza nie jest „bezmyślna”. Ona „myśli inaczej”.
@Woytek
A co Pan powie na takiego Tamina:
http://www.youtube.com/watch?v=Tu9KISUUfIs
To przyjaciel Taubera, choć los (w osobie szwajcarskich biurokratów) potraktował znacznie okrutniej. Jeżeli Pan go nie zna, to polecam też inne nagrania. Pocztylion z Longjumeau powinien zrobić duże wrażenie…
Oczywiście Panie Piotrze,mam wiele nagrań [jeszcze na LP] tego wspaniałego tenora i jego tragiczna historia też nie jest mi obca.Z pewnością jego tenorowość jest bardziej oczywista niż u Taubera-więcej z natury,większa łatwość, nieporównywalne góry i to wspaniałe squillo w głosie.Wydaje mi się jednak,że Tauber wnosił więcej od strony interpretacyjnej. Cóż,nie ma dziś takich śpiewaków-dobrze,że mamy ich w nagraniach płytowych,ja osobiście nastawiłem się na te dawne wykonania i wcale nie żałuję,bo jakoś nie oczarowała mnie rozbuchana średnica Kaufmanna.Jest za to bardzo ciekawy włoski tenor liryczny Francesco Meli-bardzo ładna barwa i bez żadnych przesterowań.Warto go posłuchać,był zresztą kiedyś w Poznaniu,a Polskie Nagrania wydały mu płytę dostępną w sprzedaży.Ukłony! Woytek
Bardzo, bardzo się nad Tobą, Ago, użalam i współczuję.
Jedyne, co mogę praktycznego polecić, to dwa opakowania woskowych zatyczek do uch.
Jedno nie wytłumi dobrze hałasu.
Biedne ucha i ich właścicielka. 🙁
Ja się staram każdego z tych artystów (niezależnie od specjalności) kochać za to, co ma w sobie wyjątkowego, bo przecież za to im płacimy! Z Kaufmannem nie mam żadnego problemu, wręcz przeciwnie, miałem szczęście słyszeć go na żywo, np. w tym Lohengrinie z La Scali, którego tu nadała ew-ka i mogę tylko powtórzyć najwyższy, uniwersalny komplement profesora Bardiniego „Zocha, cudna byłaś!”
Film o Marthie był wyświetlany również w Krakowie przy okazji festiwalu filmowego.
Pani Doroto – czy jest on w kinach polskich jedynie w oryginalnej wersji językowej, czy jest tłumaczenie?
A co do Zimermana… Eh… Czasami go nie rozumiem. Być może widz nie powinien w tak ostentacyjny sposób go filmować, ale mam wrażenie, że ten artysta ma bardzo wiele kompleksów. Inni wielcy muzycy jakoś się tak nie zachowują (przynajmniej się o tym nie mówi…).
Co do Zimermana, pozwoliłam sobie na parę słów komentarza na stronie głównej „Polityki”:
http://www.polityka.pl/kultura/aktualnoscikulturalne/1544651,1,you-tube-niszczy-muzyke.read
Fret – witam i dzięki za informacje filmowe wrocławskie 🙂
Współczuję Adze. 🙁
Informacja dla ciekawskiego – jest tłumaczenie polskie 🙂
Pani Kierowniczka wyjęła mi to z ust…
😆
Jeszcze co do Zimermana:
występuję dosyć często. Inaczej nastawiam się na koncert bez nagrania, inaczej z nagraniem. Trochę inaczej na koncert z nagraniem wizji. Trema to nieczyste sumienie ( Paderewski?). Kiedy wiem, że to co robię może trafić do różnych osób – np. z jakiś powodów mi nieżyczliwych, których nie ma na sali a którzy mogą słuchać nagrania, muszę przed wykonaniem to sobie wkalkulować.
Wiem, że mi Państwo nie uwierzycie. Ale wiem też, co czuję.
Oczywiście, że tak jest, to normalne.
Także po drugiej stronie estrady: ja inaczej słucham koncertu mając świadomość, że muszę go potem gdzieś opisać, a inaczej, gdy słucham dla samego słuchania 🙂
No nie wiem…
Też bywałem nagrywany, też występowałem, co prawda w Koziej Wólce, ale występ to występ: przed publicznością. Czy te 500 osób na widowni jest mniej ważnych od tych, co zobaczą później nagranie? I ta wizja… Ja osobiście się myłem przed występem z nagraniem i przed takim bez nagrywania… No i kalkulacja: jak wiem, że nagranie nie trafi do nieżyczliwych, to daję po sąsiadach aż huczy, a gdy wiem, że trafi, to gram porządnie…
No ludzie…!
Panie Piotrze a co sądzi Pan o Marcelu Wittrisch’u który cudnie śpiewał operetki ale też Moniuszki „Rauschen hor’ ich Tannen leise” – z orkiestrą Staatsoper Berlin 1937
Ja się w gruncie rzeczy zgadzam z zeenem, że ważne jest nawet 5 osób na widowni i nawet dla tak niewielkiej liczby trzeba się starać.
Taka jest teoria. Ale w praktyce to zwykle wygląda trochę inaczej jednakowóż 😉
@ R.K.: a ja wierzę i przychodzi mi to bez wysiłku, choć sama nigdzie nie występuję. 😉 Chyba, że do występów zaliczymy korporacyjne prezentacje. 😳 Przygotowuję się starannie do wszystkich, ale „występ” przed 5 osobami kosztuje mnie mniej, niż przed trzydziestoma (przed takim „występem” muszę zebrać więcej sił), a jeszcze inaczej jest, kiedy dodatkowo pojawia się „ukryte” audytorium, na telefonicznym nasłuchu. Z kamerami nie miałam do czynienia, ale na samą myśl dreszcz mnie przechodzi. Obecność nieżyczliwych osób też zwiększa stres i wydatkowanie energii – choćby nie miały szansy ni pisnąć, ni wywrócić oczami. Skoro tak to czuje pełzający nisko przy ziemi korpoludek (być może nie każdy), to co dopiero artysta (zapewne nie każdy), który, tak naiwnie wierzą (niektóre) korpoludki, wyszarpuje z siebie strzępy duszy i dzieli się nią ze słuchaczami. 😉
do zeena
cóż, mam tę przypadłość, że występuję i że piszę o sobie.
A Pan? Poza tym: mówiłem, że mi może Państwo nie uwierzą.
No to Pan nie wierzy i szlus.
Drogi Guciu : jak ktoś tak śpiewa, to ja nie myślę… Jeszcze jeden taki : Walther Ludwig. Gdzieś się podziała ta rasa niemieckich tenorów, ten typ lirycznego, miękkiego głosu. Podobnie wymarł ród Smirnowów, Sobinowów, Lemieszewów, Winogradowów, Kozłowskich, tych z lekką, prawie kobiecą emisją (trochę jak Gigli), jasną barwą i zasobami dynamicznymi na Lohengrina. Tu chyba ostatni był wspaniały Aleksiej Maslennikow, choć on ciążył raczej w stronę ról „charakterystycznych”. Ale szkoda, że Leńskiego wtedy nagrywał Atłantow, a nie on.
I jeszcze jest taki pan:
http://www.youtube.com/watch?v=iUBcSnQCXJ0
Dyryguje Egisto Tango, ten, który doprowadził w Budapeszcie do prapremiery Zamku Sinobrodego. A Schiotz przede wszystkim genialnie śpiewał pieśni, np. Piękną młynarkę.
A w sprawie nagrań, wiem, że wielu artystów spina się patologicznie. Opowiadano mi kiedyś, że miała być bodaj transmisja radiowa warszawskiego recitalu Richtera (okoliczności mogę mylić) i Richter prawie histerycznie zaklinał, żeby mu o tym nic nie mówić, „a to ja budu płocho igrat’ „.
Narzekałam tutaj na politykę informacyjną Multikina i na to, że fanów wyjectwa ważą sobie lekce,a tymczasem koleżanka podesłała mi takie cóś 🙂
http://multikino.pl/pl/wydarzenia/music/opera-i-balet-na-wielkim-ekranie/
Idzie ku lepszemu ?
Ależ ja Panu wierzę, R.K.!
Tylko mnie Pan przeraża.
Szanowny Panie Piotrze-zgadzam się,że w partii Lohengrina Kaufmann jest obecnie najlepszy,głos ma faktycznie nietuzinkowy,do tego dochodzi prezencja sceniczna i duży wyraz aktorski. Ale wystarczy posłuchać jak śpiewa np. lament Federica, aby wrażenie było zupełnie inne.Mnie „nadmuchiwany” dźwięk przeszkadza.Kiedyś tenorzy mozartowscy,jak np.ów piękny Schiotz trzymali się swojego repertuaru i nie przekraczali pewnych granic,przynajmniej w początkowym okresie kariery.Ja kiedyś zachwycałem się Marcelo Alvarezem,ale wtedy gdy śpiewał „Lunatyczkę”,w mocnych partiach nie mogę go słuchać. Słuchałem wywiadu z nim w przerwie „Andrea Chenier”-chłopak był tak zachrypnięty,że ledwo mówił. Wspomina Pan wielkich tenorów „szkoły rosyjskiej”,ja też lubię ich słuchać.Kiedyś kupiłem siedem płyt z solistami Bolszoj z lat 70tych,dziś nawet tam takich głosów nie ma,słucham tych płyt z zachwytem. A gdzie się podziało coś,co Włosi nazwali „scuola ebraica”: wielkie tenory [Tauber,Schmidt,Peerce,Tucker],basy [Kipnis,List,Szekely,Ernster],barytony [Warren,Merrill,Gorin],wspaniałe panie [Sills,Stevens],tego też dziś nie ma. Jest za to Pereira na czele La Scali od 2015. na miejce Lissnera. Oj,będzie upał na widowni,bo już dzisiaj bywa gorąco!
O ile zrozumialam, R.K. wcale nie mial na mysli mniejszego starania sie dla widowni, tylko wewnetrze uczucie ze kto fatyguje sie by go posluchac jest jakos bardziej zyczliwy niz przypadkowy sluchacz ktory uslyszy nagranie, i to co opisal to taki prywatny sposob na „zaklinanie” tremy, wcale nie pretendujacy do wielkiej logiki. Nie widze powodu do drwiny zeena.
Jeżeli kalkulację nazwiemy zaklinaniem tremy, to ja chyba będę miał więcej powodów do kpin 🙂
A życzliwości nie mierzyłbym obecnością na występie. Obecność ta wiąże się owszem z nią, ale świadczy przede wszystkim o możliwościach finansowych, bo jakże wielu życzliwych zwyczajnie nie stać na bilet…
A R.K. wyraźnie zwrócił uwagę na tych nieżyczliwych…
Absolutnie się z Panem zgadzam w kwestii Federica – choć to przecież dla niego nie rola, ale recitalowy „łakoć” do jednorazowego użytku. Bo już Canio byłby OK, choć nie powiem, że tego mi akurat brak… Bardziej mnie niepokoi nadchodzący Manrico w Monachium, moim zdaniem zbyteczny i niestosowny, choć rozumiem takie artystyczne apetyty. Wolałbym, i to czym prędzej, Otella, gdzie pewnego dnia Kaufmann (jeżeli wszystko odbędzie się jak trzeba) nie będzie miał konkurencji – a my zyskamy nareszcie najlepszego Otella od czasu Vickersa. No i – czym prędzej! – Winterreise.
Pamiętam, że wiele lat temu Kaufmann zwierzał się w jakimś wywiadzie, że opóźnia wejście w Wagnera, bo wie, że kiedy już raz zacznie, to nikt mu nie da śpiewać niczego innego… Coś takiego właśnie się dzieje!
W tej „szkole żydowskiej” warto wspomnieć jednego z przodków, przedziwnego i niesłychanego Hermanna Jadlowkera. Ale tylu rzeczy nagle nie ma! Bo przecież już od wielu lat prawie istnieć przestała włoska szkoła wokalna, dzisiaj w ruinie. Co się stało? Kto to wie.
A ja z coraz większym zachwytem słucham wydanej ostatnio cztero-płytowej antologii nagrań Andrzeja Hiolskiego i umacniam się w przekonaniu że mało miał wówczas równych sobie. o teraźniejszych nie wspominając. O pogłębiającym się kryzysie wokalistyki najlepiej świadczy ostatni występ w FN Andrzeja Dobbera.
Ja mam Panie Guciu te nagrania Hiolskiego na czarnych płytach i chyba nie kupię na CD,bo niby po co? Faktycznie-to jeden z tych śpiewaków,którzy rosną i rosną im dłużej ich nie ma,cieszmy się,że żył w naszych czasach. To samo dotyczy Bogdana Paprockiego. Jego wykonania tych wszystkich „tauberowskich” rzeczy [oczywiście po polsku] są niezrównane. Polecam fenomenalne c i zaraz potem zejście do pianissimo na końcu arii z „Fryderyki”! Poza tym-u Paprockiego każde słowo coś znaczy. Polskie Radio wydało również pod koniec lat 90tych dwa kompakty Andrzeja Hiolskiego z ariami.Nie wiem,czy są teraz dostępne, ale warto je zdobyć.
Ad gucio 5 czerwca o godz. 19:30
„O pogłębiającym się kryzysie wokalistyki najlepiej świadczy ostatni występ w FN Andrzeja Dobbera.”
hmmm… to zdanie na plus AD, czy przeciw.
To nie było zdanie „przeciw” tylko stwierdzenie faktu że Hiolski był o niebo lepszy, szczególnie gdy chodzi o arie Borodina, Czajkowskiego i oczywiście Moniuszki które wykonywał Dobber na wspomnianym koncercie (najlepiej wypadł w Verdim). Podobnie ma się sprawa z całą wokalistyką światową, dawni mistrzowie okazują się wciąż bezkonkurencyjni.