Gruberova

To była nagła akcja nowego szefa od obsad w Operze Narodowej, Leszka Barwińskiego. Edita Gruberova, 40 lat kariery scenicznej, niewiele mniej – w statusie gwiazdy, przyjechała do Polski po raz pierwszy w życiu. Szkoda oczywiście, że dopiero teraz – miałam możność usłyszeć ją na żywo na początku lat 90. na festiwalu w Salzburgu i była naprawdę fantastyczna. Teraz jej głos nie ma już takiej świeżości; na Trubadurze nazwano ją babcią (jeden nieuprzejmy pan stwierdził nawet, że „drze się jak koty w marcu”), ale daj Boże zdrowie, to jest wciąż niesamowita maszyna do śpiewania, choć rocznik 1946. W pierwszej części jej występu siedziałam w czwartym rzędzie i mało mnie nie zabiła siłą dźwięku (jedna biedna dziewczyna w ciąży musiała nawet wyjść z sali). Gdy w drugiej części przesiadłam się do XII rzędu, było już o wiele lepiej, choć rzeczywiście ma głos bardziej ostry niż kiedyś, ale przynajmniej słyszało się, jak świetnie i bezproblemowo wypełnia salę. Cieszę się jednak, że miałam okazję popatrzeć na nią z bliska, bo lepiej mogłam sobie zdać sprawę, jak fantastycznie ma pozycjonowany głos, cóż to za klasa i umiejętność, która nawet gdy rzeczywiście to i owo zawodzi, pozwala na utrzymanie się w ramach wysokiego poziomu, choć parę było niemiłych przygód z wysokim es, no i trochę niedoróbek intonacyjnych. Charakterystyczną manierę belcantową przyjmuję za dobrą monetę, to część konwencji.

Pierwszą część miała bardzo forsowną: scenę i romanzę z prologu Lukrecji Borgii Donizettiego, scenę obłędu Łucji z Lamermoor i recytatyw i arię Violetty z I aktu Traviaty (z Rafałem Bartmińskim zza kulis). Łucja wywołała taki entuzjazm, że z miejsca artystka zabisowała środkową częścią arii. W drugiej części wystąpiła z innymi śpiewakami: w scenie i arii Elwiry z Purytanów Belliniego towarzyszyli jej Adam Kruszewski i Wojtek Gierlach, a w finale II aktu Roberto Devereux Donizettiego – Anna Lubańska oraz znów Kruszewski i Bartmiński. Nasi śpiewacy zaprezentowali się mało, ale smacznie. Orkiestra też pokazała, co potrafi (także we fragmentach, które grała sama), pod batutą młodego Andriya Yurkevytcha, młodego dyrektora muzycznego Opery Narodowej w Odessie. Gruberova, jakby było jej mało, zabisowała jeszcze dwa razy: arią z Lindy z Chamonix Donizettiego oraz arią Adeli z Zemsty nietoperza; tu zaprezentowała rozkoszne poczucie humoru. Sala szalała.

Ale dziś uczestniczyłam jeszcze w innym, częściowo muzycznym wydarzeniu, w środku dnia w sali kameralnej filharmonii. Naczelna Rada Adwokacka, a ściślej rzecz biorąc mecenas Stanisław Kłys (dla mnie prywatnie wieloletni dobry krakowski znajomy koncertowy) zorganizował koncert pamięci kolegów adwokatów, którzy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem: pani prezes Joanny Agackiej-Indeckiej, mec. Stanisława Mikke oraz parlamentarzystów-adwokatów z zawodu: posłanki Jolanty Szymanek-Deresz i senatora Stanisława Zająca. A że mecenasa Kłysa krakowskie środowisko muzyczne wielbi za to, że swego czasu wyprocesował budynek dawnego KW PZPR na siedzibę Akademii Muzycznej, nie było dla niego niczym trudnym załatwienie, by na tym koncercie wystąpiło trio: Kaja Danczowska, Justyna Danczowska i Bartosz Koziak, którzy zagrali najpierw Marsz żałobny z Tria Es-dur Schuberta, a potem w całości Trio H-dur Brahmsa. Palestra siedziała cichutko jak myszki – jest wśród ludzi tego zawodu wielu melomanów, ale i ci, co być może na koncerty nie chadzają, ulegli nastrojowi. A przedtem jeszcze odtworzono filmową rejestrację spektaklu krakowskiego Teatru Starego Ja jestem Żyd z Wesela według Romana Brandstaettera; co ciekawe, przed tym spektaklem pokazano wywiad właśnie z panią mecenas Agacką-Indecką, która interesująco i ciepło mówiła o prawdziwym problemie prawnym bohatera tej sztuki. Jak bardzo jej szkoda, to była wspaniała osoba.