Ukrzyżowanie jakby łagodniejsze

I znów dzieło Bacha, i znów Pasja, Mateuszowa tym razem, i znów Minkowski. I znów Markus Brutscher jako Ewangelista oraz Christian Immler w roli Chrystusa. Ale proporcje zupełnie inaczej się rozłożyły.

Brutscher już dwa lata temu w Pasji Janowej wkurzał mnie swoim nadmiernie zaangażowanym stylem wykonawczym. Wówczas słuchałam go z balkonu, a teraz siedziałam na parterze i nie tylko mnie wkurzał, ale i wściekał swoją agresywnością. Tak, bo ten głos był agresywny, ostry w brzmieniu, z przerostem wysokich alikwotów, czasem był to nieledwie wrzask zaperzonego fanatyka, oskarżyciela.

Jednak kontekst miał zupełnie inny. To oczywiście wynika z charakteru Pasji Mateuszowej. Janowa jest bardziej epicka, skondensowana. Mateuszowa jest pełna różnych treściowych dodatków i komentarzy, nabożnych dywagacji kiczowatego Picandera (do którego Bach miał słabość – cóż, estetyka epoki), opatrzonych jednak wspaniałą muzyką. Choć ja się do Mateuszowej zawsze trochę stroszyłam, bo nie dość, że dużo dłuższa, ale zwykle bywała w wykonaniach przesłodzona, cukierkowa. Zabawne, że podczas przerwy znajoma, która muzyką dawną interesuje się od parunastu lat, zastanawiała się, kiedy ta pasja była wykonywana w Polsce i czy w ogóle. Cóż, kiedyś namiętnie ją wykonywały ogromniaste chóry i zespoły, w związku z czym robiła się z tego jakaś kiczowata słoniowacizna.

Wykonanie Minkowskiego, z trzema chórami czteroosobowymi, było dla mnie prawdziwą odtrutką na te dawne przyzwyczajenia słuchowe. Zwłaszcza że nieco surowe, a przy tym lekkie brzmienia Les Musiciens de Louvre-Grenoble (wspaniali soliści, zwłaszcza dęciaki!) również nie przypominały owych romantycznych orkiestr, które kiedyś zatruwały nam ten utwór. Nie było to brzmienie anielskie, bardziej przyziemne, ale nie – że wspomnę słówko PMK – „czarnoziemne” (no i całe szczęście). W ogóle odetchnęłam z ulgą, bo tym razem Minkowski nigdzie się nie spieszył. I mniej w tym wszystkim było teatru, więcej zamyślenia, ale pełnego prostoty – to lubię.

Tak więc Ewangelista był tym razem odosobniony w swej nadekspresji. Immler co prawda znów był mocnym, walczącym Chrystusem, ale nie przesadnie. No, a wykonawcy arii po kolei pokazywali, co potrafią: norweska sopranistka Marita Solberg o czystym, nieco dziewczęcym głosie; znana mi już ze Świdnicy (z koncertu z Roussetem) Eugénie Warnier; bas Benoit Arnould. Najwięcej arii, bo aż cztery, miała Nathalie Stutzman, odrabiając z nawiązką zeszłoroczną absencję; brzmiała z pewnością mniej efektownie niż w nagraniach, ale jej styl śpiewu, pełen prostoty, bardzo mi się podobał. Zaskoczył dramatyczny alt męski (tylko w jednej arii) – Owen Willetts, produkt brytyjskiej kultury chórów chłopięcych (wygląda, jakby z tego chóru jeszcze nie wyszedł). Nasza Jola Kowalska (drugi polski element tego koncertu poza mapapą w orkiestrze) pięknie zaśpiewała swoje dwie jednozdaniowe minirólki: służącej oraz żony Piłata.

W sumie, choć jednak całością się zmęczyłam (rzecz trwała, z przerwą, trzy i pół godziny), to tym razem wyszłam bardziej zadowolona niż w poprzednich latach. Gdyby nie ten Brutscher… A za rok – znów Minkowski wróci, to już prawie pewne.