Barwny japoński motyl

Nowa łódzka Madame Butterfly jest jednym z tych spektakli, w których wszystko jest w całkowitej równowadze: i piękna wizja plastyczna, i przemyślany ruch sceniczny, i przede wszystkim wspaniałe muzykowanie. Wielkie brawa dostali zarówno realizatorzy, jak śpiewacy, a orkiestra z entuzjazmem (i słusznie!) potupała Tadeuszowi Kozłowskiemu zaraz po zakończeniu ostatnich taktów.

Bo też Kozłowski ma do Pucciniego świetną rękę. Niedawno obchodził jubileusz 40-lecia na scenie operowej również spektaklem pucciniowskim – Toscą. Wśród kłębiących się namiętności, oddanych w muzyce, czuje się jak w domu. – Gdyby za te 40 lat podliczyć wszystkie trupy w przedstawieniach, którymi dyrygowałem, można by za to z więzienia nie wyjść – żartuje.

Tutaj trup jest jeden, wiadomy, na końcu – ale nie będę opisywać, jak to się odbywa. Powiem tylko ogólnie, że Waldemara Zawodzińskiego wizja Butterfly (scenograficzna) jest pod względem wykorzystania przestrzeni scenicznej równie odważna i pełna rozmachu, jak ta w pamiętnym spektaklu Trelińskiego, ale zupełnie inna. Zawiera wiele nawiązań do japońszczyzny, ale nieco przetworzonej. Scenografię uzupełniają tradycyjnie kostiumy Marii Balcerek, nie brak oczywiście ognistej gamy kolorów, tak lubianej przez tych realizatorów. A wszystko jest całością ze starannie opracowanym przez Janinę Niesobską ruchem scenicznym, w którym każda postać ma swój język gestów określający jej osobowość: Butterfly – kocia miękkość, przeginanie się i pieszczotliwość z cieniem uniżoności; Pinkerton – namiętność, ale w granicach wojskowego drylu, trochę nadrabianie miną; Suzuki, chroniąca bezgranicznie swoją panią – zdecydowane, zamaszyste ruchy; Sharpless – w II i III akcie ogromnie skrępowany sytuacją (charakterystyczny gest wycierania chusteczką karku); Kate Pinkerton – trochę taka amerykańska dziumdzia (w futerku i z pieskiem), sztywna i czująca jednak fałsz całej sytuacji, próbująca jednak cały czas trzymać głowę w górze.

Głosowo – było parę niespodzianek. Przede wszystkim rola tytułowa, w której wystąpiła młoda śpiewaczka po szkole warszawskiej, Anna Wiśniewska-Schoppa. Nie słyszałam jeszcze o tej solistce, a okazała się naprawdę świetna i zaangażowana, także aktorsko. Paweł Skałuba z Opery Bałtyckiej był mi już znany jako niezły tenor, ale nowością jest młody Dominik Sutowicz w roli Goro, który po wakacjach ma również wykonywać rolę Pinkertona – te kilka dźwięków, które usłyszeliśmy, każą sądzić, że sobie świetnie poradzi. Miłą niespodzianką był powrót na tę scenę po przerwie Rafała Songana w roli Sharplessa – artysta jest w znakomitej formie, a wszyscy ogromnie się ucieszyli widząc go tu znów.

Banalna, zgrana do cna Butterfly – a jednak w dobrym wykonaniu wciąż potrafi wzruszyć.

PS. Jako że kilka ostatnich spektakli przygotował team Niesobska-Zawodziński-Balcerek, spytałam na stronie dyrektora Zawodzińskiego, czy to znaczy, że będzie to teatr autorski, podobnie jak to zrobił Marek Weiss w Operze Bałtyckiej. Odpowiedział, że nie, tak się po prostu złożyło, oni najlepiej znali tę scenę i mogli szybko przygotować realizacje, a teraz przyjdzie kolej na innych. Oby spektakle były co najmniej równie interesujące.