Zorn w siedmiu odsłonach

Najbardziej eklektyczny koncert świata. Kilka różnych stylistyk: od latynoskich piosenek poprzez hardcorowe wrzaski po „warszawskojesienną” poważkę – wszystko autorstwa jednego faceta, co kończy 60 lat, a wygląda, jakby kończył najwyżej 40.

Oczywiście zaczęło się od przepychanki z telewizją, przez pewien czas groziło nawet, że rejestracji nie będzie. Twarde negocjacje sprawiły, że koncert przesunął się o pół godziny. Zaczęło się od Song Project, który na pierwszy rzut oka wyglądał na łagodniejszy punkt programów. Początek jednak od razu był z pazurami, i to ostrymi: słynnymi wrzaskami Mike’a Pattona. Później rzeczywiście były milutkie pioseneczki, po angielsku i hiszpańsku, śpiewane przez seksowną Sofię Rei, drobniutkiego brodacza Jesse Harrisa – no i Pattona poddającemu się tym nastrojom. Ale parę razy jeszcze pokazał swoją specjalność. Zabawne jest obserwować, jak się nabuzowywuje przed tymi wrzaskami: zaczyna cały chodzić, pochylać się, wczuwać, wreszcie ryk wylatuje z jego gardła, jakby chciał wyryczeć duszę. Grała z nimi grupa oldboyów: siwiuteńki już jak gołąb, ale wciąż znakomity Marc Ribot na gitarze, genialny jak zawsze Joey Baron przy perkusji, misiowaty Cyro Baptista od przeszkadzajek, łysiejący okularnik Kenny Wollesen na wibrafonie, przynudzający nieco John Medeski oraz młodzieńczy Trevor Dunn na basie.

Po przerwie nastąpiła część, która równie dobrze mogłaby stanowić koncert Warszawskiej Jesieni. Najpierw projekt Illuminations, zainspirowany Rimbaudem i szalony jak on: świetny pianista Steve Gosling grał z nut zupełnie awangardowe kawałki, a Dunn i Wollesen robili mu za sekcję freejazzową. Potem pięć kobiecych głosów a cappella (jak dawne Studio 600) z programem The Holy Visions, opartym na tekstach Hildegardy z Bingen; były tam drobne nawiązania do średniowiecznego chorału, ale więcej – do repetitive music. Dziewczyny śpiewały po prostu po wirtuozowsku. Część tę zakończył The Alchemist – kompozycja na kwartet smyczkowy, opowiadająca ponoć o seansach spirytystycznych w laboratorium alchemika, ale gdy tego się nie wie, słyszy się po prostu awangardową muzykę, w której jednak znalazło się parę cytatów: parę razy pojawia się motyw z Wielkiej Fugi Beethovena, w innym momencie wydało mi się, że słyszę jeden z chorałów protestanckich.

W kolejnej części -Moonchild, projekt Templars, In Sacred Blood. Tu szaleństwo wrzasków Pattona, który między nimi wymrukiwał basem recytacje po łacinie, a czasem też próbował coś śpiewać (acz z trudem). Niesamowita sekcja Dunna i Barona, plus Medeski.

Ostatnia część to były połączone dwa projekty. Najpierw The Dreamers, w których uczestniczył z grubsza podobny skład, co w pierwszym secie, tylko pianista zmienił się na o wiele sprawniejszego Jamiego Safta. O ile niegdysiejszy tutaj występ tego zespołu skojarzyłam z milusią, senną, „plażową” muzyczką, to teraz – nic z tych rzeczy: milutki jazzik był, przyniósł swoimi zwyczajnymi harmoniami i regularnymi rytmami ulgę po poprzedniej produkcji, ale miał w sobie o wiele więcej energii – muzycy byli już nieźle nakręceni, a w finale, gdy doszła jeszcze Ikue Mori z laptopem i sam Zorn na saksofonie, rozpętało się szaleństwo Electric Masada.

Szaleństwo było też na sali. Podjęto nawet próbę odśpiewania Sto lat, ale jakoś nie wyszło, bo muzycy akurat schodzili ze sceny, a jak wrócili, to zagrali bis. Zorn albo siedział i dyrygował resztą (czemu muzycy poddawali się z widoczną frajdą), albo – w drugiej części – słuchał sobie z boczku i nie wtrącał się. Grał tylko w ostatniej formacji. Coraz bardziej podkreśla, że jest przede wszystkim kompozytorem.