Czy Lutosławski jest środkowoeuropejski?

To takie refleksje po znakomitym dzisiejszym koncercie Quatuor Diotima, na którym zresztą nie było Lutosławskiego, lecz Bartók i Janáček. A jednocześnie – po wczorajszym spotkaniu z Winrichem Hoppem, szefem artystycznym Musikfest Berlin.

Najpierw dwa słowa o koncercie. Zespół znakomity. Z kompletu kwartetów Bartóka przypadł mu najkrótszy – trzeci oraz genialny czwarty (już jakiś czas temu odkryłam, że jego wolna część ma niemało wspólnego z odcinkiem Gier weneckich Lutosławskiego, tym z fletem – tutaj od 5’08”). Otaczały one oba kwartety Janáčka, zagrane zresztą w odwrotnej kolejności. Wspaniałe, bardzo emocjonalne (zwłaszcza drugi, o podtytule Listy intymne, poświęcony flamie kompozytora Kamili Stösslovej; zamiast altówki grała tu viola d’amore). Jednak oba kwartety Janáčka jestem w stanie oddać za którykolwiek kwartet Bartóka.

I tak sobie rozmyślałam, słuchając tego: wczoraj Winrich Hopp opowiadał, jak odbywało się planowanie festiwalu. Musikfest to z założenia święto orkiestr, więc i z ich szefami trzeba ustalać to i owo. Najważniejsza była oczywiście rozmowa z Simonem Rattlem, zwłaszcza, że to Filharmonia Berlińska jest fizycznym gospodarzem festiwalu. Jak się okazuje, to on przede wszystkim był za Lutosławskim, zresztą dla niego Rok Lutosławskiego rozpoczął się już na koncercie inaugurującym sezon rok temu. Od strony artystycznej nietrudno zresztą było zdobyć dla sprawy sprzymierzeńców, ponieważ wielu wspaniałych muzyków wciąż pamięta Lutosławskiego i współpracowało z nim kiedyś. A kto z nim zetknął się raz, ten zapamiętał na całe życie.

Trzeba jednak było wymyślić jakiś odpowiedni kontekst. No i wymyślono (poza drugim jubilatem – Brittenem, który sam się nasunął) dwóch kompozytorów pochodzących również ze środkowej Europy. W sumie bohaterowie są z trzech różnych pokoleń: najstarszy, Janáček, urodził się w 1854 r., Bartók  w 1881 r., a Lutosławski  w 1913 r. To faktycznie może być obraz tego, jak muzyka rozwijała się w tej stronie świata.

Ale tak się składa, że i Janáček, i Bartók inspirowali się muzyką ludową swoich stron rodzinnych i jest to w muzyce obu z nich bardzo słyszalne. Nawet w tak awangardowym utworze jak IV Kwartet smyczkowy Bartóka są momenty (wolna część właśnie) mające wiele wspólnego z ludowym węgierskim solowym śpiewem. No i de facto obok nowatorstwa właśnie ten koloryt lokalny jest w ich muzyce tak ważny – nie tylko ważny, to on jest zaczynem właśnie tegoż nowatorstwa i wyjątkowości tych dzieł.

Z Lutosławskim było inaczej. Polskość jego dzieł widoczna jest tylko w utworach okresu socrealizmu, aż do Koncertu na orkiestrę włącznie (ciekawostka: to sam Jansons był pomysłodawcą zestawienia Koncertów na orkiestrę Lutosławskiego i Bartóka). Potem już trudno się dopatrywać cech narodowych w jego twórczości – ma ona charakter absolutnie uniwersalny. Przynajmniej ja to tak słyszę. Ciekawam, co na to inni słuchacze.

Polski – od Muzyki żałobnej – to może Lutosławski bardzo nie jest, ale środkowoeuropejski? Jeśli emocjonalność muzyki przyjmiemy jako tutejszą cechę, to może tak. Choć emocje mogą się pojawiać w bardzo różnych miejscach świata. Ale III Symfonia zapewne nie powstałaby w Stanach Zjednoczonych (choć dla nich – dla Chicago Symphony – była pisana, podobnie jak IV Symfonia – dla Los Angeles). A w Europie – czy tylko środkowej? Można sobie spekulować. Lutosławski był patriotą i obywatelem świata zarazem; patriotyzm uważał za sprawę osobistą, jak wszelkie sprawy światopoglądowe, a muzykę pisał po prostu taką, jaka mu w duszy grała.