W kontekście Muchy

Interesjąca jest koncepcja inscenizacji Jenůfy Leoša Janáčka dokonanej przez łotewskiego reżysera Alvisa Hermanisa, pokazywanej dwa lata temu w brukselskiej La Monnaie, rok temu w Bolonii, a teraz w poznańskim Teatrze Wielkim.

Mamy ogromne zaległości w dziedzinie oper Janáčka, w końcu jednego z najwybitniejszych kompozytorów naszych sąsiadów. Licząc ostatnie kilka lat, w Warszawie wystawiono Katię Kabanovą (piękna realizacja Davida Aldena) i Sprawę Makropulos (interesujące wystawienie Christopha Marthalera). Jenůfę pokazała w jakiejś kompletnie zgrzebnej i ograniczonej wersji Warszawska Opera Kameralna – no i chwała, że w ogóle, ale to zupełnie nie było to.

Wersję Hermanisa zobaczył w Brukseli Gabriel Chmura i natychmiast zapragnął sprowadzić ją do Poznania, zwłaszcza że i tak mieli tu plany wystawienia tego dzieła. Tym razem naprawdę gust go nie zawiódł. Rzecz opiera się na skontrastowaniu dwóch światów: rytualnego – całej wsi i osobistego, zamkniętego w chacie Kościelnichy. Dwa światy, dwa dramaty; gdy ten wewnętrzny wychodzi na jaw, zaburza ten zewnętrzny.

Pierwszy i trzeci akt rozgrywają się w abstrakcyjnej przestrzeni, wśród ruchomych przezroczy przedstawiających secesyjne ornamenty i sceny jak z plakatów Alfonsa Muchy – to aluzja do epoki. Wewnątrz niej pojawiają się najpierw tancerki w bieli, czyniące dziwne, rytualne gesty, a potem główni bohaterowie w strojach ludowych (potem w takich strojach pokazuje się również chór). Wszystko jest jasne, barwne, atrakcyjne. Dopiero pod koniec aktu, gdy pojawia się pijany Števa, ukochany Jenůfy, coś się mąci, a świat barw w tle przygasa, gdy jego przyrodni brat Laca rani Jenůfę w policzek, by ją oszpecić. (Zawsze mnie zresztą zdumiewało, jak ona mogła mu to wybaczyć…)

Ale absolutnym kontrastem jest środkowy akt, który rozgrywa się w skrajnie nędznej izdebce, z żelaznym łóżkiem, kuchenką, a nawet migającym czarnobiałym telewizorem – jak w latach 60. ubiegłego wieku. Bohaterowie są ubrani adekwatnie, zwyczajnie. To ma pokazywać, że historia jest uniwersalna (a czy jest? Niekoniecznie, chyba że przyjmiemy, że wielkie namiętności i zawody miłosne są zawsze). A jednocześnie wszystko to również znajduje się w tak samo ruchomych secesyjnych ramach, tyle że bardziej posępnych; obrazy to głównie motywy macierzyństwa lub przerażające sceny.

Wreszcie w finale, w scenie przygotowań do ślubu Jenůfy z Lacą, znów mamy anturaż i stroje z aktu pierwszego, tyle że Jenůfa ma na sobie czarny strój – jak żałobę. W momencie katharsis, gdy zostaje odnalezione ciało dziecka, a Kościelnicha wyznaje prawdę, znów wszystko mrocznieje, a scena pustoszeje. Na końcu jednak mamy trochę kiczowaty happy end wśród rozkwitających animowanych różyczek. Bajka przepleciona z dramatem.

Jak sobie z tym poradził zespół Teatru Wielkiego w Poznaniu? Orkiestra była zdecydowanie za głośna, brakło niuansów w tej tak subtelnej, impresjonistycznej niemal muzyce. Co do solistów, mocnym punktem jest Monika Mych-Nowicka w roli tytułowej, dramatyczna i namiętna. Strasznie mi było smutno z powodu Barbary Kubiak, dla której jeszcze kilka lat temu rola Kościelnichy byłaby wymarzona. Teraz potrafiła oddać dramat aktorsko, ale niestety nie głosowo. Z panów Rafał Bartmiński jako Laca był tym razem mniej sztywny – i dobrze; Piotr Friebe chyba za bardzo wczuł się w pijaństwo Števy, był może trochę zbyt groteskowy. W sumie jednak warto spektakl zobaczyć – i w ogóle zawsze warto słuchać Janáčka – to kawał wspaniałej muzyki.