Po Chopinowskim tygodniu…

…kilka słów podsumowania się należy. Ale że wczoraj najważniejsze było otwarcie Muzeum Chopina, od niego zacznę.

Muzeum. Jest piękne. I nie jest tak, jak się obawiałam – że gadżety i elektronika przytłaczają eksponaty. (Choć rzeczywiście, jak ktoś gdzieś zwrócił uwagę, można by zaznaczać, czy to, co jest wystawione, to oryginał czy duplikat.) Uzupełniają się po prostu. Można w tym muzeum spędzić cały dzień, jeśli chce się wysłuchać czy przeczytać informacje z ekranów, posłuchać Chopina w kabince i porównać z partyturą, posłuchać też ze słuchawek czytane na głos listy Chopina itp. Tak, wczoraj było wiele rzeczy zamarkowanych – jest np. sala, w której wyciągając szuflady można obejrzeć rękopisy utworów, a jednocześnie z głośniczka nad pojedynczą szufladą odzywa się muzyka tego utworu; wczoraj to i owo się nie zgadzało. Zapachu fiołków też jeszcze nie było. Można więc, owszem, powiedzieć, że to było otwarcie po polsku – teraz będzie kończenie, poprawianie… ale jak wszystko będzie gotowe, to naprawdę będzie wspaniałe i to widać już teraz.

Jedno tylko co do sali na II piętrze, którą warszawiacy znali dotąd jako salę koncertową. Mam z niej wiele pięknych muzycznych wspomnień (a i sama jako dziecko w niej grałam). Trochę mi szkoda, że została przytłoczona tym, co teraz w niej stoi, a co jednak wydatnie kontrastuje z pięknie odrestaurowanym wnętrzem, doprowadzonym do urody nigdy mi nieznanej (po wojnie odnawiano to byle jak; teraz przywrócono nawet plafonik; koronkowa robota). Ico Migliore, projektant, mówił, że wyjątkowo trudne było zaprojektowanie nowoczesnego muzeum w tak pięknej zabytkowej przestrzeni. No, tak.

Koncerty urodzinowe. Co było największym wydarzeniem?  Jedno – to sobotni koncert, zwłaszcza występ Kissina. Ciekawe, że ten tak ekstrawertyczny i romantyczny w grze (a także w swoim hobby – recytacji) artysta w bezpośrednim kontakcie robi wrażenie powściągliwego; te intensywne emocje kipią pod spodem. Odwrotnie w przypadku Demidenki – jego powściągliwa elegancja kontrastuje z ożywionym sposobem jego wypowiedzi (rozmawiałam z nim swego czasu o erardach i pleyelach – mówił z pasją i widać, że mógłby o tym gadać godzinami). Drugie wielkie wydarzenie to Anderszewski, a trzecie – piątkowy maraton na instrumentach z epoki. Perahia tylko w pierwszej części. Wczoraj też ciekawy recital dał na Zamku Królewskim Andsnes, a najbardziej z wykonanego przezeń programu zachwycił mnie oczywiście Kurtág. Mogłabym (zwłaszcza teraz, w apogeum chopinitis) wysłuchać całego koncertu złożonego z jego utworów… Zresztą wysłuchałam już kiedyś takiego, gdy kompozytor odwiedził Warszawską Jesień razem z żoną.

O finałowej gali już wspominałam. Ucieszyły mnie nokturny Yundiego i bisy Ohlssona. Reszta mniej, a odsunięcie w tył Danga z Orkiestrą XVIII Wieku doprowadziło mnie do wściekłości. Ale i tak najważniejszy był blichtr i dekoracje…

Ominął mnie Blechacz (bo Londyn), Pogorelić (bo nie chciałam), recital Ohlssona, podobno dobry (bo Traviata) i Barenboima (bo zrezygnowałam). Nie mogę więc podsumować w całości. Ale ogólnie myślę, że to był dobry tydzień, wart tej rocznicy. Szkoda oczywiście, że nie było Marthy, ale po wczorajszej telewizyjnej hucpie widzę, że dobrze wiedziała, co robi, odmawiając udziału.