Żeby dwoje chciało naraz

Tak się zastanawiam, dlaczego Thaïs Masseneta nie była wystawiana w Polsce po wojnie. I wychodzi mi, że za komuny z powodu „religianctwa”, a później – „antyreligianctwa”. No i pewnie także dlatego, że to opera bardzo trudna wokalnie.

W dziedzinie muzyki francuskiej w ogóle mamy luki w wykształceniu, a z wystawionych oper Masseneta pamiętam tylko warszawskiego Werthera z czasów dyrekcji Sławomira Pietrasa. Natomiast Thaïs nie pojawiła się na polskich scenach od ponad wieku chyba. Dobrze więc, że w Operze Bałtyckiej padł taki pomysł – realizatorzy stwierdzili, że przynajmniej z tego powodu ten spektakl będzie się pamiętać.

Libretto tej findesieclowej opery, nawiązujące do wydanej właśnie wówczas powieści Anatola France’a, opowiada o mnichu, który pragnie nawrócić słynną kurtyzanę z Aleksandrii. Ma na jej punkcie erotyczną fiksację, z czym oczywiście walczy. Mówi, że jej życie to kłamstwo, a on chce ją ocalić dla prawdy, czyli życia w Chrystusie. Tak się składa, że trafia na moment jej zwątpienia w sens życia, więc koncepcję całkowitego zerwania z przeszłością po bardzo krótkim oporze kurtyzana przyjmuje entuzjastycznie. Z mnichem udaje się na pustynię, do klasztoru, cierpiąc i pokutując za grzechy – co ze strony mnicha jest swoistą podświadomą zemstą za to, że nie należała do niego. Po całkowitym wyczerpaniu tą drogą pobyt w klasztorze wydaje jej się ulgą, ale z powodu słabego zdrowia nie wytrzymuje pokuty i umiera po niedługim czasie. Mnich natomiast zdaje sobie w końcu sprawę ze swych prawdziwych uczuć i przybywa do niej, by ją przekonać, że jest dokładnie na odwrót: to, co jej wcześniej mówił, to było kłamstwo, a prawdą jest tylko miłość dwojga ludzi. Ale jest już za późno…

Muzyka jest zaciekawiająca, nieoczywista. Massenet wprowadza wiele aluzji do Orientu, co z jednej strony trochę przypomina wcześniejszego o kilkanaście lat  Samsona i Dalilę Saint-Saënsa, z drugiej sprawia, że momentami brzmi to całkiem nowocześnie. Jednak znane Medytacje (jeden motyw, znany zresztą hit skrzypcowy, powtarza się w kilku momentach) sprowadzają znów tę muzykę do bardziej romantycznej stylistyki. Jednym słowem mamy tu melanż, eklektyzm, który jednak bardzo nie razi.

Warto tego spektaklu posłuchać, zwłaszcza że José Florencio prowadzi orkiestrę bardzo sprawnie (choć może brzmi ona trochę zbyt głośno), a niektóre głosy też są niezłe. W premierowej obsadzie wyróżniał się Marcin Bronikowski w roli mnicha Atanaela. Marcelina Beucher w roli tytułowej momentami zachwycała pięknem głosu, ale niestety góry bywały zbyt krzykliwe (a jest ich trochę). Są też rozczarowania, np. początkowy chór mnichów.

Reżyserem był obecny p.o. dyrektora Opery Bałtyckiej – Romuald Wicza-Pokojski, poprzednio dyrektor Miejskiego Teatru Miniatura. Niestety nie bardzo mnie jego wizja przekonała; zezłościł mnie zwłaszcza jeden pomysł z I aktu, kiedy to „nadzy” tancerze, kłębiący się wciąż na scenie i mający symbolizować grzeszne żądze Atanaela, powtarzają „Thaïs! Thaïs!”, zagłuszając kompletnie muzykę. Nie wiem też, czy była jakaś aktorska praca z solistami, w każdym razie wejście Marceliny Beucher nie było wejściem uwodzicielki (nie jest to chyba jej wina, bo z Armidy Lully’ego pamiętam ją całkiem inną). Scenografia i kostiumy były dziełem Alicji Kokosińskiej (prywatnie córki Małgorzaty Walewskiej) – parę sukienek całkiem mi się podobało. Średnio efektowne były sceny taneczne. W sumie – trochę minusów, trochę plusów, ale dobrze, że to dzieło wystawiono.