Grać na Śpiącej Królewnie

Arcadio napisał: celebrazione di Stradivario. Całkowicie słusznie. Co więcej, Stradivarius z 1704 roku, który zabrzmiał w ten wieczór w Filharmonii Narodowej (i zabrzmi jeszcze we wtorek i środę), nazywa się poetycko: Śpiąca Królewna. Ale ważne jest przede wszystkim, kto na nim grał i jak, bo przecież nie jest tak wbrew pozorom, że tak wspaniały instrument gra sam.

Otóż grała na nim Isabelle Faust, skrzypaczka wszechstronna, znakomicie czująca się zarówno w Bachu, jak w muzyce współczesnej. Wystąpiła ze swym stałym muzycznym partnerem Alexandrem Melnikovem, znanym bywalcom festiwalu Chopin i Jego Europa. Zresztą w zeszłym roku i tam razem grali Schuberta; wtedy Melnikov grał na fortepianie z epoki (Grafa). W tym roku w sierpniu wystąpił sam i nie był w najlepszej formie. Teraz grał na steinwayu. A te trzy koncerty poświęcone są wszystkim sonatom Beethovena, z którymi właśnie nagrali album. (Nawet nie wiedziałam zresztą, że już wyszedł.)

Pierwszy wieczór zawierał trzy wczesne sonaty z op. 12 i Kreutzerowską. Bardzo w ogóle lubię sonaty skrzypcowe Becia. Te wczesne to takie pogodne i sympatyczne zabawy, przekomarzania się, pieszczenie ucha. A Faust i Melnikov właśnie pieścili uszy. Styl gry obojga wywodzi się w prostej linii z wykonawstwa historycznie poinformowanego, bez romantycznych ochów i achów, z wielką kulturą brzmienia. Dźwięk skrzypiec Isabelle Faust przypominał mi atłasową wstążkę owijającą się wokół… nie wiem, do czego przyrównać brzmienie fortepianu, do kamienia szlachetnego? Może dosyć tej pseudopoezji, wystarczy powiedzieć, że wszystko było tak bardzo naturalne, logiczne, piękne.

Po wczesnych sonatach wszyscy czekali na Kreutzerowską, która ma opinię utworu bardzo emocjonalnego, prawie romantycznego. Owszem, było emocjonalnie, ale zupełnie inaczej. Takie granie bardzo po prostu, bez cienia nadymania się. Środkowe wariacje były lekkie i pogodne, jakby pożyczone z Wiosennej; w pierwszej wariacji skrzypce grają właściwie wciąż ten sam motyw: cztery nutki tej samej wysokości (trzy krótkie i długa); Isabelle Faust grała go tak leciutko i zabawnie, jakby ptaszek podśpiewywał. Potem skoczny i radosny finał. W ich wykonaniu nie było w tej sonacie dramatu, jaki można usłyszeć w wykonaniach bardziej tradycyjnych, np. tym (sorry za jakość; to fragmenty z próby). I tak, czasem ten dramat bardzo mi odpowiada, ale dziś mnie ujęła interpretacja Faust i Melnikova: pokazać samą muzykę, bo wszystko jest w niej.

Miałam napisać o tym cyklu jutro, kiedy miałabym jeszcze więcej materiału. Ale stwierdziłam, że już teraz warto. Przede wszystkim dlatego, że może ten wpis zachęci kogoś do pójścia na kolejne koncerty. Bo jakoś smutno było na sali. Zrobiono ten cykl w koncertowej, a ludzi w sumie przyszło niedużo, było wiele wolnych miejsc. Skrzypków nie widziałam w ogóle (z wyjątkiem pewnej miłej skrzypaczki, o której wspominałam tutaj, a która miewała okazję towarzyszyć solistce w orkiestrze i chciała ją w końcu usłyszeć „od drugiej strony”). Trochę mi się więc przykro zrobiło, że ludzie nie wiedzą, co tracą.