Herkules łączy

Czy wiecie, jaka historyczna rzecz stała się wczoraj na koncercie Capelli Cracoviensis z oratorium Herkules Haendla? Otóż ni mniej, ni więcej, a w orkiestrze zagrali… związkowcy. Nawet przewodniczący! No i bardzo fajnie – wreszcie, pomału może nastąpi jakaś koncyliacja. Bo też nie odnosiło się wrażenia, że ten zespół jest jakąś składanką -mimo to, że wystąpili i muzycy znani z innych zespołów barokowych (Arte dei Suonatori itp.), i goście zagraniczni, czyli waltorniści z Holandii (jak dotąd barokowych nie mamy; trąbki – i owszem, były polskie, w tym pan Marian Magiera, ten sam, który podczas pogrzebu Wisławy Szymborskiej zagrał z wieży Kościoła Mariackiego Nic dwa razy się nie zdarza), czeski teorbista Jan Krejca i paru Włochów: ten pyszny kontrabasista Daniele Rossi, na którego zwracaliśmy uwagę podczas ostatniego koncertu Opera Rara, no i wreszcie wierny Alberto Stevanin, który jest nie tylko wybitnym artystą, ale muzykiem niezwykle zdyscyplinowanym. Orkiestra brzmiała naprawdę spójnie, a łączył tych ludzi entuzjazm wobec wspaniałej muzyki Haendla. Tym bardziej, że Jan Tomasz Adamus, który dyrygował tym razem, nadawał bardzo energetyczne tempa. Inaczej zresztą nie dałoby się to przeżyć: całość Herkulesa, z dwiema przerwami, trwała 4 godz. 10 minut, albowiem nie został zwidowany ani jeden fragment. Gdyby to wykonywać jakoś bardziej niemrawo, nie wyszłoby się zapewne przed północą ze Starego Teatru…

Tak więc orkiestra, ale i chór CC były mocnymi punktami tego wieczoru. Z solistami nie było aż tak wspaniale, choć ich życiorysy są efektowne. Austriaczka Michaela Selinger, współpracująca z Wiener Staatsoper (bywała tam Cherubinem, Rozyną czy Oktawianem), jako trawiona zazdrością Dejanira (po angielsku wymawiana „dedżanajra”) chwiała się na nogach, przeżywała i fałszowała – rozumiem takie chwyty w roli jednej z wiedźm z Dydony i Eneasza, ale w tak dużej roli, przy tylu ariach… po prostu było to przeszarżowane, no i trudno było dojść, czy fałszowała, żeby wzmocnić środki aktorskie, czy niepewność intonacji podkreślała przerysowanym aktorstwem (ja podejrzewam niestety to drugie). Drugą z solistek, Ruby Hughes, już tu słyszeliśmy w zeszłym roku z Minkowskim w Mszy h-moll; niespecjalnie się zaczepiła o pamięć. Natomiast tym razem, mimo ogólnie muzykalnego kształtowania fraz, jakoś zupełnie nie wyrabiała się w biegnikach, co u Haendla jest niewybaczalne.

Z panami było jakby lepiej, choć Simon Kirkbride w roli tytułowej był dość tatusiowaty w swoim wibrującym basowym śpiewaniu; o wiele więcej satysfakcji dał występ tenora Benjamina Huletta jako syna Herkulesa. Łukasz Dulewicz, na co dzień śpiewający w Capelli, odgrywał służącego Lichasa, śpiewał bardzo kulturalnie, dawał też radę z ozdobnikami, niestety głos ma nieduży i trudno powiedzieć, czy da się z niego zrobić większy. Ale wciąż studiuje śpiew, więc jest nadzieja.

Wszyscy zagraniczni goście są pod wrażeniem (a ponoć był także Paul McCreesh) rozmachu projektu oratoryjnego Capelli – na Zachodzie rzadko się zdarzają takie cykle. Przypominam, że w tej serii będzie jeszcze Solomon 25 marca, tym razem pod kierownictwem Alessandra de Marchi – kolejne cenione nazwisko – i z udziałem naprawdę interesujących solistów. A związkowcy znów zagrają w orkiestrze. Oby to był happy end tego bezsensownego konfliktu.