Tańce bez tańczenia

Dobry gitarzysta kiedy gra, to opowiada. Nawet jeśli gra tańce. Argentyńczyk Eduardo Egüez wykonał na swoim recitalu trzy suity, ale słuchało się ich jak opowieści.

Egüez, który wystąpi jeszcze na festiwalu dwukrotnie w zespole Stylus Phantasticus (poniedziałek i środa), pokazał nam, co sam potrafi. A potrafi wiele – jest absolutnie precyzyjny, a przy tym bardzo skromny, z tych, co nie pokazują siebie, lecz muzykę. Już kiedy wychodzi na scenę, budzi zaufanie, tak więc kiedy po suitach Roberta de Visée i Santiago de Murcia zagrał kolejny cykl tańców, który został określony w programie jako „taneczny koktajl”, można było być spokojnym, że ten koktajl będzie w dobrym guście. Złożyły się na niego wariacje własne na temat utworów m.in. de Murcii czy Sanza; dołożył do nich małą szczyptę szaleństwa – ogólnie jest bardzo poukładany, więc nawet mała szczypta wydała się dużym odstępstwem. W sumie było to ujmujące.

A wcześniej – cóż, oczywiście koncert Jana van Elsackera i United Continuo Ensemble był inny od warszawskiego (wnioskując z Waszych relacji), bo i miejsce inne, i publiczność inna… Ta publiczność, choć potrafi być entuzjastyczna, nie robi stojaka (i jakoś się w tej atmosferze lepiej czuję). W ogóle tu, tj. w Sali Wielkiej CK Zamek, jest wbrew nazwie dość kameralnie, więc i rozegranie przestrzeni, i dowcipy solisty musiały być odmienne od warszawskich. Jedno się powtórzyło – nawiązanie do futbolu… No i zdemaskujmy teraz, jak to z bisem było: tutaj Elsacker powiedział, że specjalnie przygotowywali się w pociągu jadąc wczoraj z Warszawy. No i nastąpiło – z grubsza to (skład instrumentalny inny, no i dzisiejsi muzycy częściowo śpiewali razem z nim), o czym można nawet powiedzieć, że jakoś tam nawiązuje do rytmu pociągu. Czy w Warszawie był ten sam bis? Co zaś do płyt, solista musiał przybrać taktykę wprost przeciwną do warszawskiej: powiedział, że mają kłopot, bo przywieźli ich dużo i teraz my musimy je wykupić, żeby im ulżyć… Ha, ha.

A sam koncert? Tu, na dużo mniejszej estradzie (i bez organów…), solista mógł tylko się kręcić, wychodzić przed muzyków lub chować się za nimi (jeden numer zaśpiewał częściowo zza kulis), ale było to z pewnością spokojniejsze. W swojej ekspresji Elsacker przypomina mi śpiewającego aktora, więc można powiedzieć, że uczestniczyłam w wieczorze poezji śpiewanej… Piosenki – no bo tak można nazwać te wokalne utwory Andrei Falconieriego o prostych bardzo melodiach – były bezpretensjonalne i trudno sobie je wyobrazić jako (jak mówi Wielki Wódz) Wykonywane Dzieła. Myślę, że Elsacker jest pod niewątpliwym wpływem Marco Beasleya, którego wspominaliśmy pod poprzednim wpisem, a jego Si dolce e’l tormento (bo i ono się do programu zaplątało) wyraźnie było interpretacją Marca zainspirowane. W tym repertuarze – absolutnie nie mam pretensji. Zespół bardzo sprawny, rzeczywiście skrzypaczki obie robią dobre wrażenie, a każda z nich jest inna. Koncert zdecydowanie nie był Przeżywaniem Sztuki – jak złośliwie wyraził się WW – tylko przyjemnością, może nieco naskórkową, ale i taka bywa miła. Choć Przeżywanie też jest mi od czasu do czasu potrzebne, acz z pewnością nie codziennie.

A o „cyrku objazdowym”, o którym rozmawialiśmy dziś, pisałam kiedyś tutaj; o różnych, ale w drugiej połowie tekstu – także o wykonywaniu baroku.