Szalony Międzynarodowy Dzień Muzyki

Siedmiu koncertów wysłuchałam podczas ostatniego z Szalonych Dni Muzyki i bardzo się cieszę, że tam dotarłam. Tłum ludzi w każdym wieku, świetni wykonawcy.

Wydawałoby się – co może kryć się za tematem „Taniec”? Popularna muzyczka i banał. A właśnie że niekoniecznie. Owszem, było w programie wiele przebojów, ale też rzeczy mniej znane. I nie wszystko zresztą wiązało się koniecznie z tańcem. Z drugiej strony był też nurt potańcówek w namiocie – nie zaglądałam tam, ale ponoć bardzo udany, podobnie jak Smykofonie, tym razem z estońskim akcentem – zespołem dziecięcym prowadzonym przez naszego starego znajomego Mariusa Petersona (patrz Graindelavoix). Ale teraz o tym, co słyszałam ja – i wielu Frędzelków, których spotykałam na różnych koncertach.

Apollon Musagète Quartett. Byłam na obu występach tego wspaniałego zespołu i repertuarowo bywałam zaskoczona. Pierwszy koncert rozpoczął się od Tanga Strawińskiego w aranżacji kwartetowej całkiem świeżej, bo sprzed 7 lat, autorstwa Wolfganga Birtela, bardzo sprawnej – brzmi to tak. Największa trudność tego utworu to pokazanie, że to naprawdę tango – a ci muzycy, jak widać, potrafią. W programach obu koncertów znalazła się Polka Szostakowicza – posłuchajcie tego koniecznie, grają to fantastycznie. Jeszcze jednym punktem wspólnym były walce Dvořáka z op. 54. W każdym z programów znalazło się dzieło większe. Na pierwszym z koncertów był to II Kwartet smyczkowy Antona Arenskiego. Mało to znany utwór, a piękny: kompozytor był pod dużym wpływem Czajkowskiego, ale jego muzyka ma w sobie mniej kiczu. Początek kwartetu (pierwotnie napisanego na skrzypce, altówkę i dwie wiolonczele) jest cytatem ze śpiewu prawosławnego. II część to wariacje na temat piątej z 16 Pieśni dla dzieci Czajkowskiego. W ostatniej części pojawia się temat pieśni rosyjskiej, który znajdziemy nie tylko w Borysie Godunowie Musorgskiego, ale też… w Kwartecie Beethovena op. 59 nr 2 (w III części). W drugim z koncertów usłyszeliśmy z kolei XIV Kwartet Dvořáka, jeden z tych rzadziej wykonywanych, ale też pięknych. Na deser: w pierwszym programie Vida mia Osvaldo Fresedo (tango argentyńskie), w drugim – folkowy drobiazg Erwina Schulhoffa.

Ricercar Consort. W tym roku na festiwalu zespół pokazał dwa programy – renesansowy i barokowy; ten pierwszy był ponoć ciekawszy, ale i ten drugi był bardzo przyjemny w słuchaniu. Tytuł występu „Barokowe szaleństwo” odnosił się nie tyle do Szalonych Dni, co do tematu folii, przewijającego się przez koncert (zaczęło się anonimowo, potem Diego Ortiz, Henri de Bailly, Marin Marais, wreszcie Jean-Philippe Rameau); pomiędzy nimi m.in. fragmenty Le Bourgeois gentilhomme Lully’ego. Instrumentalistom towarzyszyła atrakcyjna – i głosowo, i na wygląd – solistka Hanna Bayodi-Hirt (pod koniec okazało się, że również nie pozbawiona poczucia humoru).

Nelson Goerner. Co tu dużo mówić – genialny. Nawet w trudnej akustyce Sal Redutowych, przemienionych tym razem na salę Kadryl, potrafił robić wspaniałe rzeczy z dźwiękiem, nie mówiąc o graniu na emocjach. Rozpoczął epicko zakrojonym Polonezem fis-moll Chopina, a dalej już cały program został poświęcony tematom hiszpańskim: trzy fragmenty z Iberii Albéniza, Wieczór w Grenadzie Debussy’ego i Rapsodia hiszpańska Liszta, gdzie pianista wykazał się wirtuozerią. Utworem Liszta (Totentanz), także wirtuozowsko wykonanym, miał też zaszczyt zakończyć festiwal wraz z Sinfonią Varsovią.

Vikingur Olafsson i Luis Fernando Perez. Niespecjalnie to planując, zajrzałam jednak i na ten koncert, na którym obaj pianiści wystąpili z Sinfonią Varsovią pod batutą Bassema Akiki. Pianista nazwany na blogu Rekinem okazał się całkiem grzecznym rekinkiem w okularkach i garniturze z krawatem (który mu się majtał przy ukłonach). II Koncert Beethovena był w porządku (choć i sąsiadów nie brakło), ale nic nadzwyczajnego. Perez porządnie też zagrał Noce w ogrodach Hiszpanii de Falli, ale niestety wciąż mam w uchu wykonanie Nelsona Freire…

67,5 Projekt. Tu rozczarowanie, jedyne tego dnia. Chciałam zobaczyć, co zaprezentują przedstawiciele sceny alternatywnej, których znam z bardzo wielu przeróżnych, czasem naprawdę ciekawych pomysłów (Piotr Zabrodzki, Macio Moretti, Jan Młynarski). Tym razem był goły rytm przez ponad godzinę, perkusyjno-elektroniczny. Muzycy zachęcali do tańca, ale ludziom się nie chciało, kiwali się tylko na krzesłach. Ja, kiedy stwierdziłam, że będzie tak samo jeszcze przez pół godziny, wyszłam.

Wielki finał. Sinfonią Varsovią dyrygował tym razem Eiji Oue i na to warto było popatrzeć – samuraj na estradzie! Widać, że lubi być teatralny, ja jeszcze siedziałam w miejscu, skąd mogłam widzieć jego twarz (odwracał się zresztą czasem w stronę publiczności) – miny robił iście groźne. Ale utwory miał opanowane, wszystkim dyrygował z pamięci, poza wymienionym powyżej Lisztem. Były taneczne przeboje: Bachanalia z Samsona i Dalili Saint-Saënsa, nieśmiertelne hity Chaczaturiana (walc z Maskarady i Taniec z szablami) i Tańce z Galanty Kodálya, a pomiędzy nimi wspaniała Alena Baeva zagrała Introdukcję i Rondo capriccioso Saint-Saënsa – szkoda, że tak mało…

W sumie udało się zrobić ten festiwal mimo trudności finansowych – pieniądze dało głównie miasto i sponsorzy polscy i francuscy. Dowiaduję się też, że MKiDN jednak dało troszkę kasy na program edukacyjny. Lepsze to niż nic, ale taką imprezę jak ta warto wspierać w dużo szerszym zakresie.