Dwa wygnania, dwa losy

Wróciłam z niesamowitego koncertu, po którym znajomi melomani zgodnym chórem mówili: wstyd! Wstyd, że tego u nas się nie zna i nie grywa. Takiej muzyki. Że muszą ją nam przywozić artyści z Kanady. I to przez zupełny przypadek: młody polski dyrygent rozmawiał w Londynie z dziennikarzem „Independenta”; tamten opowiedział mu o kanadyjskim zespole ARC (z Royal Conservatory of Music w Toronto) grającym zapomnianą muzykę różnych krajów i o jego płycie z muzyką zapomnianego kompozytora urodzonego w Polsce, która otrzymała nominację do Grammy. Dyrygent zadzwonił do swojego polskiego agenta, człowieka rzutkiego. No i udało się zorganizować koncerty w Poznaniu i Warszawie.

Meandry XX wieku sprawiły, że wielu twórców było skazanych na pisanie do szuflady, a czasem to, że w ogóle byli w stanie zajmować się muzyką, zakrawało na cud. Pisałam tu o kompozytorach z Terezina. Teraz pora przypomnieć dwa różne, ale oba pełne tragicznych wydarzeń losy polskich Żydów, przypadkiem obu urodzonych w Warszawie. Dwóch znakomitych kompozytorów.

Szymon Laks (1901-1983) studiował kompozycję i dyrygenturę w warszawskim konserwatorium, a po jego ukończeniu wyjechał do Paryża, gdzie studiował dalej. Był członkiem Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polaków w Paryżu. Aż przyszła wojna. Obozy w Orleanie, Drancy, wreszcie w 1942 r. – Birkenau. Życie ocaliła mu muzyka – Laks jako skrzypek trafił do obozowej orkiestry i żył w potwornym surrealizmie: praca w orkiestrze dawała mu tylko taki awantaż, że do tej samej roboty, co inni, szedł po prostu później, po odegraniu porcji porannych marszów, i wychodził wcześniej, by znowu grać na zakończenie dnia pracy. Z czasem Laks podjął też rolę kopisty nut, w końcu dyrygenta. Walczył o przetrwanie wszelkimi środkami. Opisał to wszystko później w książce Gry oświęcimskie. Skończyło się to w listopadzie 1944 r., kiedy przewieziono go do Sachsenhausen, a następnie do Dachau, gdzie zastał go koniec wojny.

Wrócił do Paryża i przez kilkanaście lat nie komponował. Pisał książki i teksty publicystyczne. W końcu w latach sześćdziesiątych wrócił do twórczości muzycznej. Ale jego utwory były rzadko wykonywane. W PRL przez długie lata – wcale. A kiedy już było po odwilży – muzyka, którą uprawiał, nie mogła znaleźć poklasku u słuchaczy, bo pozostał przy stylu neoklasycznym, a tymczasem zaczęła królować awangarda. Neoklasyczny, oparty na polskich melodiach ludowych jest Kwintet fortepianowy z 1967 r. Zgrabnie napisany, zawiera autentyczne tematy, np. w drugiej części pieśń kurpiowską Uwoz mamo, którą swego czasu wykorzystał również Szymanowski (a potem Skaldowie zrobili z niej piosenkę Zawołam na pomoc wszystkie ptaki), a w finale rozbrzmiewa po prostu góralska kapela. Zastanawiająca rzecz, jak wielu kompozytorów-polskich Żydów mieszkających za granicą było przywiązanych do polskiej muzyki (ostatnim utworem Aleksandra Tansmana był mazurek, często używał polskich motywów ludowych, podobnie kompozytor i pianista Miłosz Magin). Ten utwór zasługuje na przypominanie – w gruncie rzeczy to muzyka lekka, łatwa i przyjemna.

Mieczysław Weinberg (1919-1996) jest właśnie tym kompozytorem, którego dzieła znalazły się na tej płycie ponoć nominowanej do Grammy. Jego kierunek drogi życiowej okazał się całkowicie odwrotny niż u Laksa: Wschód. Utalentowany ogromnie syn kompozytora i skrzypka z żydowskiego teatru, zadebiutował jako pianista w wieku 10 lat, a w dwa lata później wstąpił do konserwatorium. Gdy przyszła wojna, uciekł najpierw w głąb Rosji, potem do Taszkientu (cała jego pozostała w Polsce rodzina zginęła). Dokładnie taką samą drogę w tym czasie przeszli moi rodzice, więc wiem z opowieści, jak ciężko było przeżyć – a on tworzył, co więcej, kiedy w 1943 r. wysłał swoją partyturę do Szostakowicza, zachwycił go tak, że ten sprowadził go do Moskwy. Weinberg zamieszkał tam na stałe; Szostakowicz stał się jego guru. Nigdy u niego nie studiował, ale czuł duchowe pokrewieństwo. Przyjaźń między nimi była tak głęboka, że gdy Weinberga uwięziono w czasach czystek antysemickich (wśród lekarzy kremlowskich, od których to się zaczęło, był wuj żony kompozytora, a niedługo wcześniej zamordowano jego teścia, wybitnego aktora Solomona Michoelsa), Szostakowicz miał odwagę napisać w jego obronie list do samego Berii. Dopiero jednak śmierć Stalina sprawiła, że Weinberg wyszedł na wolność.

Jego imię pisano tam Mojsiej. Ale Weinberg czuł się Mieczysławem, Mietkiem, jak go zdrabniano, i w dużo późniejszych latach przywrócił sobie polskie imię sądownie. Na łożu śmierci przyjął… prawosławie. Kim był – kompozytorem rosyjskim, żydowskim, polskim? Wszystkim naraz. A przede wszystkim był kompozytorem wybitnym, co odkrywamy dopiero teraz. Był też kompozytorem ogromnie płodnym, napisał m.in. 26 symfonii, 17 kwartetów smyczkowych, 28 sonat na rózne instrumenty. Większość – do szuflady. Jedno, z czego był naprawdę powszechnie znany, to muzyka do słynnego filmu Lecą żurawie.

ARC Ensemble wykonał Sonatę na klarnet i fortepian oraz Kwintet fortepianowy op. 18. To jest niesamowite: w tej muzyce czuje się wyraźny cień Szostakowicza, ale jednocześnie nie ma wątpliwości, że to nie Szostakowicz. Nieraz przychodzi nawet wrażenie: to jest lepsze! W każdym razie inne. Nie tak patetyczne, nie tak zjadliwe, bardziej skupione, refleksyjne, czasem ironicznie. Ale to jednocześnie muzyka bardzo mocna, bardzo na serio, bardzo podnosząca na duchu. Muzyka przetrwania. W Polsce tego częściowo przecież polskiego kompozytora grywa się rzadko – Gabriel Chmura jest orędownikiem jego twórczości, nagrał parę płyt z kilkoma symfoniami, a w Filharmonii Narodowej wykonał kiedyś Symfonię „Kwiaty polskie” do słów Tuwima.

Trzeba to poznać. A do poznania jest dużo…