Kameralnie i wokalnie
Dwa świetne koncerty jednego dnia, pod rząd – to normalne na tym festiwalu.
1. Joshua Bell – skrzypce (stradivarius po Bronisławie Hubermanie), Steven Isserlis – wiolonczela (też stradivarius), Dénes Várjon – fortepian (steinway filharmoniczny). Każdy działa jako solista, ale razem grywają od dawna – i byli znakomici! Bell w kameralnym graniu nie zachowuje się tak pretensjonalnie, jak to potrafi, gdy gra solo; Isserlis ma bogatą duszę i w ogóle jest wszechstronny; pianisty nie znałam, ale okazał się bardzo ciekawym, urodzonym kameralistą. W pierwszej części Chopin – urocze, młodzieńcze Trio g-moll i późna Sonata na wiolonczelę i fortepian. Do obu utworów mam słabość, do każdego z innego powodu. Sonatę wiolonczelową po prostu kocham i kiedyś pokłóciłam się o nią ostro z Piotrem Wierzbickim, który twierdzi, że jest ona wymęczonym i nieudanym tworem. Fakt, że Chopin męczył się przy pisaniu, ale on tak często się męczył – jego rękopisy zwykle bywają pokreślone; a w tym wypadku doszło jeszcze to, że pisał na wiolonczelę po raz pierwszy po dwudziestu niemal latach. Pomagał mu pewnie trochę jego przyjaciel Auguste Franchomme, dla którego utwór był pisany. Obie partie są piekielnie trudne – o fortepianowej rozmawiałam kiedyś z Januszem Olejniczakiem (zresztą sama też potrafię ocenić), o wiolonczelowej – z Dominikiem Połońskim. Tak więc żeby uzyskać efekt, który byłby i interesujący, i poruszający, trzeba być muzykiem i sprawnym, i z duszą. Ci dwaj tacy byli, a przy tym grali bardzo po prostu, bez pretensji i nadęcia. (Ciekawe swoją drogą, jak tę samą sonatę zagrają na tym festiwalu Argerich i Maisky – pewnie iskry się posypią…) Isserlis ujął mnie kiedyś, gdy miał tu recital i było to zaraz po zamordowaniu Daniela Pearla, dziennikarza porwanego przez Al-Kaidę. Powiedział wtedy, że chce swój koncert poświęcić pamięci Daniela, który był jego przyjacielem, człowiekiem nie tylko o wielkim intelekcie, ale także muzykiem (grywał na klarnecie)…
Wracając do sobotniego koncertu, druga część była dla drugiego jubilata – Schumanna. Sonatę a-moll Bell grał z artystowskimi gestami, więc lepiej było się na niego nie patrzeć, a kiedy zamknęło się oczy (o ile się nie zasnęło – ciężki był ten dzień), było bardzo przyjemnie. I Trio znów bezpretensjonalnie. Bardzo się podobało i publiczność słusznie domagała się bisu. Który otrzymała (też Schumanna).
2. The Tallis Scholars. Zespół istnieje prawie 30 lat, ale pewnie skład zmieniał się wielokrotnie, a niedawno chyba został bardzo odmłodzony, bo poza paroma paniami i jedną panią wszyscy wyglądają na poniżej trzydziestki (albo tak młodo). Takie „śpiewanie jak aniołki” dziś nie wszystkich już zachwyca, bywa kontestowane (Beata wczoraj stwierdziła, że nie przepada za tym zespołem), ale w pewnym repertuarze sprawdza się idealnie, począwszy od patrona, Thomasa Tallisa i innych angielskich twórców z tegoś okresu. W Kościele Ewangelickim (luterańskim; Chopin wystąpił tu w dzieciństwie, o czym pastor nie omieszkał na początku przypomnieć) zaśpiewali pierwszą część włoską, drugą polską. Dla mnie ten koncert miał pewne walory sentymentalne, bo po pierwsze, mogłam sobie powspominać, jak się śpiewało w chórze w tym kościele (a zdarzało mi się wielokrotnie, bardzo dawno już temu…), po drugie, repertuar był mi częściowo bardzo dobrze znany, jak Stabat Mater Giovanniego Pierluigi da Palestriny, Missa pulcherrima Bartłomieja Pękiela i Vox in Rama Mikołaja Zieleńskiego. No, a jeszcze słynne Miserere Alegriego, które kiedyś mały Mozart spisał z pamięci. A w środku polskiej części – prawykonanie krótkiego utworu Pawła Mykietyna, napisanego na zamówienie festiwalu, pt. Berceuse. Trochę to taki żarcik, osnuty na – jakby to powiedzieć – formule akompaniamentowej (niekoniecznie zresztą tylko chopinowskiej), śpiewanej na sylabach pam-pam-pam, w środkowej części utworu zastąpionych oddechami (jakby ktoś już przy tej kołysance zasnął). Zabawny przerywnik.
I ten zespół też został namówiony do bisu. Też słusznie.
Komentarze
Pobutka.
—
Hm… poza paroma paniami i jedną panią — muszę przyznać, że w płciach śpiewaczek się już tu pogubiłem… (Ale nie zrzucam odpowiedzialności na czasy, wolności i tolerancje.)
Dzień dobry 🙂
No bo jedna pani i bodaj dwóch czy trzech panów wyglądali na inne pokolenie niż reszta. Zupełnie to był inny skład niż na tym filmiku 😀
A jeszcze młodsze pokolenia nadchodzą 😉
Pakowi chodziło o to, że miało być „poza paroma panami i jedną panią „, a jest „poza paroma paniami i jedną panią” 😀
Pozdrawiam z rana! Mojego. 🙂
Niektórym to się powodzi 😆
A ja mrówkuję…
U mnie niedzielne południe pod znakiem transmisji z Salzburga. Julia Lezhneva, Francesco Corti, Orkiestra Mozarteum i Marc Minkowski. Mozart rozpięty między ziemią i niebem, wirtuozerią i głębią. Wymasował mi duszę 🙂
Słówko o The Tallis Scholars: mam pewien kłopot z takim „anielskim” śpiewem, rzeczywiście. Nie jest to niechęć, ale pewien dyskomfort. Czasem wręcz fizycznie odczuwam chłód w tych wyśrubowanych akordach, jak gdybym stała na środku ogromnej zimnej katedry, otoczona bladym światłem. Towarzyszy temu wrażenie zawieszenia muzyki w miejscu, braku frazy. A czasem ten śpiew koi, właśnie chyba najbardziej w repertuarze angielskim. Bardzo jestem ciekawa, jak wypadł Zieleński, ciarkotwórczy z natury, któremu służy pewna domieszka szorstkości, a już na pewno wokalny rozmach i odwaga.
Zieleńskiego akurat było mało: tylko Vox in Rama (wiadomo, bebechy, ale u nich jednak trochę stonowane) i wesoło-smutne Gaudete justi. Niewiele, żeby się zorientować.
Ze śpiewaniem Vox in Rama, pamiętam, zawsze był kłopot, żeby się nadmiernie nie wzruszać, bo to źle wpływa na interpretację 😀
Więcej danych było z Pękiela. Tu z kolei jest kłopot, że wszystkie części zaczynają się od tego samego i całość zaczyna w pewnym momencie nużyć, mimo, że jest naprawdę piękna. My po przejechaniu się raz po całości pozostaliśmy przy Glorii, którą z upodobaniem wykonywaliśmy wśród innego repertuaru.
No tak, takie śpiewanie jak TS to jest katedra, i to gotycka. Zwłaszcza ten Allegri. Ale jakoś mi to w tym odpowiada. Fakt, że Scholarsi najlepsi są w Anglikach, co zresztą nie dziwi.
Oj racja. Szaleństwo tak, ale jednak kontrolowane, to zresztą dotyczy nie tylko Zieleńskiego. Wyłażenie z siebie i stawanie obok daje pozór wykonawczego zaangażowania, ale przyjemność sprawia głównie wykonawcom… To szczególnie groźna pułapka dla zespołów amatorskich. Rzadko który chór ma dobre forte – nasycone, nie kaleczące uszu słuchaczy. Bo jak ludzie się zaangażują, to zaczynają krzyczeć. W śpiewie b. ważne jest „zostawanie w sobie”, wtedy efekt bywa najbardziej przejmujący.
Ta angielska technika lekkiego, głowowego śpiewu jest sanacyjna dla głosu. Jestem za tym, żeby to była podstawa pracy chórmistrzów w chórach amatorskich, szczególnie z początkującymi. Można tak śpiewać z powodzeniem przez lata, a nawet zyskać ogromną sprawność koloraturową. Sztandarowym tego przykładem jest Emma Kirkby. W sensie estetycznym i technicznym ten angielski śpiew stoi na b. wysokim poziomie, ale mnie w nim jednak czegoś brak i w części repertuaru mam jednak wrażenie stylistycznej nieprzystawalności. Tak jak na Hilliardach z Gesualdem w październiku w Poznaniu. Ta szkoła angielska to w moim rozumieniu coś takiego, jak byśmy o wszystkim mówili bardzo ładnym, ale i trochę beznamiętnym głosem. Czasem też pacyfikuje solistów pod względem ekspresji – na przykład kontratenorów, którzy śpiewają wyłącznie falsetem, nie zmieniając rejestrów. Dlatego np. w operze barokowej od takich kontratenorów wolę śpiewające dawną techniką (mezzo)soprany, odważnie zmieniające rejestry, bogate barwowo, jak panie, których regularnie słuchamy w Krakowie 🙂
Oj racja, racja mnie tez bardziej odpowiadają kobiece głosy w partiach pisanych dla kastratów. Kontratenorzy są niestety według mnie zdecydowanie bardziej jednowymiarowi w wyrazie.
To i tak wszystko zależy od konkretnego głosu 😀
A dziś – znów tylko instrumenty. Il Giardino Armonico. I jeszcze jutro 😀
Gdy w sobotni wieczór na widowni FN zobaczyłem Panie: M.Jedynak-Pietkiewicz oraz Panią Szwarcman, tudzież kilkoro innych krytyków, serce mi lekko zadrżało…
Nie znam ocen pozostałych, ale cieszę się niezmiernie, że mogę zgodzić się z Panią Dorotą! Koncert był znakomity i porywający. Ja patrzyłem na Bella – i ta jego ekspresja, miejscami niezwykle intensywna, mnie osobiście przypada do gustu. To, moim zdaniem, też część ‚wczuwania się’ w utwór, a nie tylko chłodne wykonanie.
‚Odkrywam’ dopiero dla siebie muzykę klasyczną i cieszę się, że mogę to robić chociażby podczas roku Chopina.
Szykuję się na recital Nelsona Goernera.
Miło mi było przeczytać, że J. Bell planuje zagrać w przyszłym roku znów w Warszawie.
A może przyjedzie ponownie, już nie jako dyrygent, ale skrzypek – Maksim Vengerow.
No i na koniec – dobrze, że zaczęły się ukazywać w formie książki ‚Lekcje muzyki’ Piotra Orawskiego. Przydatny fundament teoretyczny.
W kwestii tzw. kontratenorów (czyli falsecistów) w operze zamiast kastratów. Jest to wynalazek współczesny, a paradoks polega na tym, że się go stosuje w imię „autentyzmu”.
To „autentyzm” zmyślony, objaw dziwnych sprzeczności, jakie miotają współczesnym światem operowym, gdzie najbardziej umowne ze wszystkich widowisk mocuje się z chorobą naturalizmu i dosłowności, a wymóg absolutnej wierności wobec oryginału – z pychą i niefrasobliwością niektórych realizatorów.
Ale to temat na dłuższe opowiadanie.
We Włoszech falseciści śpiewali wyłącznie po kościołach, w teatrze – nigdy. We Francji tzw. haute-contre (termin nadal, choć błędnie, stosowany wobec współczesnych falsecistów) – to wysoki tenor, jak na to wskazują wszystkie role dla nich pisane we Francji w XVII i XVIII wieku. Haendel nigdy nie napisał dla tego głosu żadnej roli operowej, a gdy nie miał kastrata – zawsze obsadzał kobietę. Jego jedyne role dla „kontratenorów” (panowie Russell, Sullivan i Brent – tylko Sullivan był zawodowcem i tylko jego imię znamy) są w oratoriach.
Inaczej mówiąc : niech nam żyje Romina Basso!
Jeszcze w sprawie Normy : ostatnie Normy z prawdziwego zdarzenia (Sutherland, Caballe, Scotto) skończyły się w minionym stuleciu. Zawsze były z tym problemy, bo rola jest nieludzko trudna. Toscanini odwołał w życiu dwie produkcje : Don Giovanniego (1930, bo zdrowy instynkt mówił mu coś wręcz przeciwnego, niż tradycja, i chyba się nie zdołał przełamać), oraz właśnie Normę (1898), bo protagonistka go zawiodła. Były to jego jedyne produkcje tych oper.
To ja sobie teraz idę posłuchać starego pirata z Leylą Gencer (1966)…
Cześć
PMK
PMK jak zwykle pouczająco 😀 Ale mnie się wydaje, że jednak falsecista i kontratenor to nie całkiem to samo. A haute-contre – słusznie, to zupełnie coś innego.
No i każdy z tych głosów jest zupełnie inną jakością od tej, jaką dawał głos kastrata. Ale to oczywista oczywistość, może nie przez wszystkich uznawana.
Witam Marcina D. i cieszę się z pozytywnych wrażeń 😀
A ja jak zwykle z innej beczki, alias ktokolwiek widzial, ktokolwiek wie…
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,8228203,Zaginal_slynny_kot_z_ksiegarni_na_Nowym_Swiecie.html
Oczywiście, Pani Doroto, że kontratenor i falsecista to zupełnie co innego : countertenor to angielski odpowiednik haute-contre, czyli wysokiego tenora. Współcześnie, podobnie jak w wypadku haute-contre, przeniesiono go na falsecistów post-Dellerowskich, bo to brzmi jednak bardziej nobliwie niż „falsecista”.
Jak dokładnie ci angielscy panowie śpiewali, tego nikt do końca nie wie, bo repertuar znacznie mniejszy i głównie poza-operowy, ale kiedy współcześni falseciści duszą się w dolnych rejestrach, próbując śpiewać partie kontratenorowe np. w odach Purcella, a w górnych rejestrach brzmią mięciutko i nie mają szans na rywalizację z trąbkami (patrz „Sound the trumpet”) – podczas gdy wysokie tenory (typu Paul Elliott itd) dają z tym sobie radę doskonale, wtedy można się tego i owego domyślić.
Współcześni falseciści stosują różne techniki, Amerykanie mają inną tradycję, Anglicy inną, a poza tym każdy robi to po swojemu, zgodnie ze swoją fizjologią. Oberlin był zjawiskiem zupełnie odmiennym od Dellera, a Jeffrey Gall – od Esswooda. Amerykanie starają się schodzić gładko do rejestru piersiowego, Anglicy wolą brzmienie „anielskie”. Dlatego Gall nieporównanie lepiej poradził sobie z Athamasem w Semele, niż eteryczny Michael Chance, a Deller opery spróbował raz w studio i raz u Brittena – i tyle.
Ukłony
PMK
Panie Piotrze, obawiam się, że dziś nie istnieją „falseciści postdellerowscy”. Deller faktycznie śpiewał falsetem. Nie słyszę, żeby ktoś z tych facecików także w ten sposób falsetował.
Tereniu, właśnie też przeczytałam o Docencie 😥 Oby tylko się znalazł! Ostatni raz go widziałam na wystawie księgarni akurat kiedy jechałam na spotkanie z Tobą…
A koncercik był dziś mniam mniam. Proszono mnie, żeby go opisać i może to zrobię…
To jutro może też będzie apetyczny. 🙂
Pani Kierowniczko, falseciści postdellerowscy są, naprawdę. Jakieś nazwiska mogę podać, ale nie z pamięci, musiałbym pogrzebać w kilku zakurzonych miejscach. 🙂
A z drugiej strony są takie wybryki natury, jak Radu Marian, który żadnych szczególnych technik nie musi stosować i po prostu śpiewa sopranem.
No tak, zdarzają się męskie soprany, to faktycznie wybryk natury. A falsecistów postdellerowskich to chyba rzeczywiście już kurz przykrył 😆
Ja myślę, mt7, że jutro, a właściwie to już dziś, też z pewnością będzie bardzo apetycznie.
Nie bardzo się domyślam o jakich „pokrytych kurzem” falsecistach mówi Pani Dorota, bo kurz przykrywa zwykle artystów złych – a nie sądzę, by można było tak potraktować kogoś takiego, jak Paul Esswood. Nie ma wątpliwości, że wszyscy panowie śpiewający dzisiaj altem lub mezzosopranem śpiewają falsetem – gdyż jak to robić inaczej?
Każdy jakoś tam sobie ten głos ustawia, czasem „nadymając” go do wielkich sal i ciężkich ról, co szybko się mści. David Daniels zaśpiewał w Paryżu jednego Cezara i wyjechał, anulując dalsze przedstawienia. Przypomniał sobie może, że jego wielki poprzednik Jeffrey Gall na Cezarze właśnie (w słynnej inscenizacji Sellarsa) zdarł sobie jeden z najpiękniejszych głosów w tej kategorii. Ciekaw jestem, ile potrwa kariera Cencica, czy Fagiolego, czy wytrzymają na operowych rolach Haendla tyle, co Esswood na swojej ostrożnej metodzie…
W tradycji dellerowskiej napewno mieszczą się Robin Blaze, czy Daniel Taylor, bliższy Dellera niż Oberlina jest Jaroussky. Ale każdy z nich to przypadek indywidualny, jak wszyscy artyści. Mnie chodziło o to jedynie, że takiego głosu w operze barokowej nie stosowano.
PMK
Ojej, co się stało, nie było Pobutki 🙁 To dlatego tak późno wstałam… 😯
To w takim razie na obudzenie:
http://www.youtube.com/watch?v=12Se-Awbx7w&feature=related
Szkoda, że ani wczoraj, ani dziś Antonini nie gra na fifulce. Ale i tak było super i będzie super 😀
To was juz nie kastruja??? 😯 😯 😯 😯
Mordko! 😆 😆
Pięknie gra, a ja mam najgorsze wspomnienie życia związane z fifulką. 🙁
Los dziwne figury plecie 😯
dziekuje Pani Doroto za „Nos, fryzura, klawiatura”. Niedlugo doczekamy sie butelki z etykieta „Chopin-beer-full”, a moze tez prezerwatyw z napisem „maly Frycek”. Wszystko przed nami. A przy okazji pytanie, czy jest normalne wielbic Chopina, Bacha, Rachmaninowa etc., – a jednoczesnie GENESIS i Jethro Tull na przyklad. Ja tak mam.
Pobutka kto na drugą zmianę!!
http://www.youtube.com/watch?v=crFdO7ArNOc
mt7 – wrecz boje sie pytac.
Osobiscie juz nawet nie pamietam co to jest prawdziwa fifullka 👿
Biedny Mordka 🙁 😉
Pobutki o tej porze, będąc w firmie, to ja nawet wysłuchać nie mogę 🙁 Ale dzięki dla drugozmianowego 😉
Witam dziadka Ignacego. Dziadek, który wielbi Genesis i Jethro Tull – no, to prawdziwy okaz 😀 Normalne jest wielbić różne rzeczy, tyle mamy fajności na świecie…
Tej Demeterovej świetnie by się słuchało przy gonieniu królików. Chyba sobie muszę wgrać do jakiegoś walkmana (rundoga?). 😆
Nie? Ci Włosi przy Demeterowej to sobie mogą najwyżej pogwizdać 😆
Nie bardzo się domyślam o jakich “pokrytych kurzem” falsecistach mówi Pani Dorota, bo kurz przykrywa zwykle artystów złych
No właśnie, panie Piotrze. Ja zacząłem, więc ja się tłumaczę. Chodziło mi o takich kilku nienajlepszych, szeregowych falsecistów. Na przykład dwaj kolesie śpiewający w The Fairy Queen z Yvonne Kelly (też zresztą zgroza zupełna), oni się na zmianę duszą i piszczą cichutko, biedaki. Doprowadzili do perfekcji wszystko, co denerwuje u Dellera. 🙂
Wielki Wodzu, proszę o szczegóły: czy Yvonne Kelly, czy Kenny? I kto tym dyryguje? Bo tej Fairy Queen chyba nie znam.
Kenny 😳 To demencja chyba. Znaczy Kelly też tam śpiewa, Janis Kelly konkretnie 🙂
To jest produkcja dość stara, Nicholas Kok i orkiestra English National Opera.
Tu jest mało miarodajny fragment
http://www.youtube.com/watch?v=arVk3WoKRL8 z panią Kelly właśnie, z cienko śpiewającymi chłopakami nie znalazłem.
Tu są 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=wmLfQ5gVnHY
A to zaczynam rozumieć, czemu tego nie znam, bo z DVD to ja jestem kiepski. Z obrazka wynika, że chłopcy przynajmniej nie biorą się na serio… Na oko ich zidentyfikować nie umiem, a Amazon pełnej obsady nie daje.
Ale dziwi mnie, że Yvonne Kenny jest taka do niczego już anno 1995 (to chyba data, co?). To była kiedyś fenomenalna śpiewaczka, jeden z super-zmarnowanych talentów lat 80…
No to już wiem, że jeden z nich to Michael Chance, właśnie przedstawiciel owej „post-dellerowskiej” szkoły brytyjskiej. Drugi chyba Andrew Watts.
Wszystko się zgadza, z rokiem włącznie. Znalazłem płytę i jeszcze taki filmik, też z tego przedstawienia, a propos formy pani Kenny 15 lat temu:
http://www.youtube.com/watch?v=VrS9jmSolBs&feature=related
Może się nie znam, ale takiego wibratka i takiej dykcji u Purcella nigdy nie zaakceptuję. Aktorstwo pomijam, bo można zamknąć oczy. 😉
Pani Doroto i Drodzy Współczytający!
Odnosząc się do dyskusji ‚wokalnej’ chciałbym przywołać na chwilę Philippe’a Jaroussky’ego – na okładkach z mojej płytowej kolekcji figuruje on zazwyczaj jako contre-tenor, ale spotkałem się też w prasie muzycznej z określeniem male soprano. A w sieci nawet sopranista. Mówiąc szczerze, jestem nieco skonfudowany…
Słuchając uroczej płyty Jaroussky’ego – niebarokowego ‚OPIUM’ (polecam wszystkim!) czekam na relacje z wieczoru w FN z udziałem Il Giardino Armonico.
Mnie to aż tak nie przeszkadza, ale dobrze rozumiem, o co Panu chodzi. Zresztą moja ukochana Plaint – to Lynne Dawson ze spektaklu Christiego (1989) w Aix, jeszcze lepsza w wersji sfilmowanej (nigdy nie wydanej, o ile się nie mylę), niż na płycie.
Natomiast co do Kenny – jej najlepsze czasy, to lata 80., Haendel i Mozart, na przykład ta oto Aspazja z Mitrydata w legendarnej produkcji Ponnelle’a z Harnoncourtem. Oto fatalne skutki, kiedy reżyser wie, o co chodzi w utworze i wyciąga z tego estetyczne konsekwencje…
http://www.youtube.com/watch?v=s_gHjv3jZJ4&feature=related
No tak, tu pani jest na swoim miejscu i wszystko się pięknie zgadza. 8)
Nikt nie zaprzeczy, w każdym razie nie ja, że Christie jest w tej sprawie o parę długości przed konkurencją. Gdybym miał wskazać jedną idealną płytę z Purcellem, to bym się nie namyślał. A co Pan sądzi o niedawnej wersji z Glyndebourne, jeśli wolno? Jak mam okazję pogadać z fanem Purcella, to mogę zamęczyć, ostrzegam. 🙂
Bardzo lubię obie te produkcje (choć tamtą pamiętam mgliście – jeszcze nie miałem wtedy magnetowidu, ale to pewnie kiedyś wypłynie…).
Chyba nie mam „idealnej” płyty purcellowskiej, albo od razu tuzin – choć wyznam, że od Christiego wolę Gardinera (najbardziej serię Erato). Wolę ostrzejszy kontur i mocniejszy rytm, ciut mniej gracji, ciut więcej wigoru.
Gdybym miał komuś radzić pierwszą płytę z tą muzyką, to może bym poradził… antologię zrobioną do filmu, gdzie Dawson śpiewa Fairest Isle jak nikt nigdy, a potem jeszcze Close thine eyes, że kamień by się spłakał. In guilty night też tam niezłe – choć Sound the trumpet właśnie rozpływa się niepotrzebnie w budyniu dwóch falsetów. Napewno wolałbym tu dwa… kontratenory! Coś w rodzaju Dahlina u Minkowskiego.
Bardzo też kocham starą antologię u Vanguarda, gdzie można wielbić Dellera bez zastrzeżeń.
Jak widać, mnie Pan Purcellem nie zamęczy! To jeden z tych Dżentelmenów (każdy z nas ma pewnie swoją listę), którzy pisali na mój osobisty użytek.
Hail!
PMK
Relacja będzie 😀
Ave!
Ponieważ zwolennicy pana Szopę mogą już odczuwać dyskomfort, to tylko dodam, że przedstawienie z Glyndebourne zawiera też Sen nocy letniej w całości i gratis, czy ktoś chce, czy nie, więc można się odchamić dwa razy skuteczniej. 😉
(nawet nie zacząłem męczyć, ale na razie wystarczy)
Ale o panie Szopę tym razem będzie mało 😉
Bardzo kameralny i przyjemny wieczór spędziłam.
Publiczności też się chyba podobało, sądząc po nieustępliwych brawach. 🙂
Miał miejsce żart muzyczny, pan obok zaśmiewał się w głos.
Poczekam na recenzję Kierownictwa, bo ja to marny amator jestem, co nie przeszkadza mi cieszyć się muzyką.
Też się śmiałam w głos 😉
Pod pana Szopę szczelali wczoraj i przedwczoraj wielkie fajerwerki w Szczecinie. Mieszkam piętnaście kilometrów od miejsca zdarzenia i oba wieczory musiałam tulić śmiertelnie wystraszoną psicę. Z powodu rąbaniny, oczywiście, pana Szopę to ona lubi. 👿
A ona z tych śpiewających? Do pana Szopę? 😉
Szopę to mieliśmy dziś w Warszawie. Ale na szczęście bez strzelania. 😉
Oj, było, było… 😆
Nawet z akcentami muzycznymi 😎
http://picasaweb.google.pl/108203851877165737961/BetaRecital#
Proszę uprzejmie, tak Becia śpiewa. Nie mam nagrania, tylko fotki, ale one mówią wszystko.
Muzykalni znajdą tam i pana Szopę.
Co racja, to racja, Bobiczku…
Nisiu, prześliczne! 😀