Obchodzimy stulecie Lenny’ego

Czyli Leonarda Bernsteina. A raczej tym razem obchodziła je Houston Symphony pod batutą Andrésa Orozco-Estrady, umieszczając w programie koncertu w Filharmonii Narodowej dwa jego utwory.

Trudno powiedzieć, za co bardziej cenimy Bernsteina: za kreacje dyrygenckie, za kompozycje w bardzo różnej zresztą stylistyce czy za działalność popularyzatorską. Chyba wszystkie te dziedziny liczą się w naszym postrzeganiu jej postaci i wszystkie trzy są odeń nieodłączne. W omówieniu w dzisiejszym programie Ludwik Erhardt wspomniał o dylemacie, który Bernstein musiał rozstrzygać przez całe życie: czy poprowadzić kolejny raz którąś z symfonii Mahlera, czy napisać własną. Myślę, że to dla niego nie był żaden dylemat – po prostu musiał robić jedno i drugie. Z Mahlerem się ponoć w jakiś sposób utożsamiał. Ale muzykę pisał zupełnie odmienną – inny temperament, inny czas.

Był to w powojennej Ameryce czas musicalu, do której to formy rozwoju i sam Bernstein się przyczynił. Dodał mu tempa i swingu. On the Town był pierwszym z nich i właśnie z niego pochodzą trzy epizody taneczne zagrane na wstępie. Z początku było trochę przyciężko, brakło polotu, ale stopniowo muzycy rozkręcali się pod pełną temperamentu dyrekcją wciąż stosunkowo młodego kolumbijskiego kapelmistrza, który stoi na czele zespołu już czwarty sezon.

Centrum wieczoru był występ Hilary Hahn w Serenadzie wg Uczty Platona, która jest właściwie koncertem skrzypcowym. Poszczególne części o zmiennych nastrojach mają portretować nie tyle filozofów biorących udział w dyspucie, lecz raczej może ich wypowiedzi. Ale nie ma potrzeby myśleć dokładnie o treści dzieła Platona, wystarczy słuchać tej czasem łagodnej i spokojnej, czasem zadziornej i dowcipnej muzyki. Zwłaszcza z udziałem takiej solistki – naprawdę dużą przyjemność sprawia jej słuchanie. Jest w niej jakaś czystość i prawdziwość. Swego czasu nagrała ten utwór na drugą w swoim życiu płytę – miała wtedy zaledwie 20 lat. Dziś ma prawie dwie dekady więcej, ale wciąż jest po młodzieńczemu szczera i bezpośrednia. Na bis zagrała, zapowiadając po polsku („zagram teraz sarabandę Bacha”), Sarabandę z Partity h-moll. Później przez całą przerwę siedziała i dawała autografy. Wszystko to tym bardziej godne podziwu, że artystka właśnie spodziewa się drugiego dziecka, i to już całkiem niedługo.

W drugiej części całkowity kontrast pod względem nastroju: V Symfonia Szostakowicza, czyli samograj. Dyrygent prowadził utwór z ogniem i rozmachem, choć początek drugiej części był zbyt powolny i ciężki, brakło mi w ogóle lekkości. Ale wydaje się, że taka była koncepcja. W każdym razie sala była tak zachwycona, że nie obeszło się bez stojaka – i bez uspokajającego bisu, którym był nieśmiertelny Nimrod z Enigma Variations Elgara.

A do Bernsteina wracamy pojutrze.