Powrót Aleksandry Kurzak

Przez kilka lat nie podziwialiśmy naszej wybitnej sopranistki na scenie Opery Narodowej. Choć jej debiut w roli, jaką dziś wykonała, odbył się w Warszawie.

A dokładniej prawie dwa lata temu na plenerowym spektaklu przed Pałacem Kultury, który nie do końca był udanym wydarzeniem głównie z powodów zewnętrznych (hałasy dobiegające z daleka, ale na tyle silne, by zakłócać operę). Jedną arię z Madame Butterfly słyszałam jeszcze rok wcześniej w Krakowie, na dziedzińcu Wawelu. Oba miejsca jednak nie do końca sprzyjały właściwemu odbiorowi; krakowskie – bo to był jeden wycinek, warszawskie – bo całość musiała być nagłaśniana. Teraz wreszcie można było posłuchać całej roli w warunkach naturalnych i stwierdzić, że Madame Butterfly to naprawdę znakomita rola tej solistki, śpiewana z wyczuciem i wczuciem.

Przy okazji miło było przypomnieć sobie realizację Mariusza Trelińskiego sprzed niemal 22 lat, która nic przez ten czas nie straciła – moim zdaniem to wciąż najlepszy spektakl tego duetu (Treliński- Kudlička), najbardziej konsekwentny i jednolity estetycznie. W to piękne operowanie barwą, przestrzenią, kształtem i ruchem wpisała się już całkiem inna obsada niż kiedyś, jak również o wiele lepszy dyrygent – Patrick Fournillier.

Kiedy Butterfly wpłynęła na łódce na scenę, z początku miała nieco głos stłumiony przez chustę trzymaną przed jej twarzą. Ale potem już nic nie zakłócało kreacji. Dziewczęca nieśmiałość w pierwszym akcie (fryzura bardzo odmładzająca), skrajne uczucia w drugim i tragizm w trzecim – wszystko było absolutnie naturalne, a głos ani przez chwilę nie wydawał się zbyt masywny (takie wrażenie miałam jeszcze w Krakowie). Na scenie, a zwłaszcza takiej jak Opery Narodowej, wszystko się zupełnie inaczej rozkłada. W roli Pinkertona wystąpił Rafał Bartmiński, który na początku był trochę krzykliwy, ale w duecie z Butterfly dostosował się do piękna jej głosu, a ona przy jego wysokiej posturze wyglądała jeszcze bardziej dziewczęco. Kolejną dawno nie widzianą (przynajmniej przeze mnie) solistką była znakomita mezzosopranistka Agata Schmidt w roli Suzuki; przez ostatnie lata można było ją spotkać właściwie tylko na zagranicznych scenach. Litościwym Sharplessem był Tomasz Rak, a karykaturalnym, ale też głosowo sprawnym Goro – Mateusz Zajdel. Fakt, że prawie wszyscy na scenie poza głównymi solistami mieli na scenie maseczki (łącznie z synkiem Butterfly), nie raził; w końcu jeszcze na długo przed pandemią mieliśmy tu okazję widywać Japończyków w maseczkach. Mieli je i muzycy w kanale, i chyba nawet dyrygent tym razem nie zdejmował. Miejmy nadzieję, że skutecznie. Druga okazja w niedzielę, ale zdaje się wszystko już wykupione – w końcu tylko 50 proc. sali. Przy wzrastającej trzeciej fali też trochę się obawiałam, ale zaryzykowałam przyjście i cieszę się, że to widziałam.