Rosja spotkała się z Ukrainą…

…na tym samym koncercie w Filharmonii Narodowej. Pokojowo, ale kontrastowo.

Prawdę powiedziawszy, Siergieja Rachmaninowa można w tym kontekście uznać za Amerykanina – co prawda III Koncert fortepianowy powstał jeszcze w Rosji z przeznaczeniem na pierwsze amerykańskie tournee kompozytora-pianisty, ale i później, gdy Rachmaninow powrócił do Stanów już na stałe, uciekłszy przed bolszewickim przewrotem, utwór ten był jego wielkim przebojem. Tamtejsza publiczność pokochała ten koncert, bo ma w sobie słowiańską rozlewność i niemal filmową obrazowość, a ponadto jego piekielna wręcz trudność sprawiła, że Rach 3 stał się legendą. (Dziś pianofil stwierdził, że chyba nieprawdą jest stwierdzenie z tekstu programowego, że w czasach międzywojennych nikt poza Horowitzem go nie wykonywał – ale rzeczywiście nagrał go tylko Horowitz, nagranie Giesekinga jest z 1940 r.) Pamiętamy film Shine, opowiadający o historii Davida Helfgotta, uzdolnionego pianisty, któremu złamały karierę zaburzenia psychiczne; dużą rolę w tym filmie odgrywa właśnie Rach 3, utwór wystarczająco szalony, by skojarzyć się z szaleństwem. Nawiasem mówiąc, to chyba tłumaczy, że Józef Hofmann, któremu Rachmaninow kompozycję zadedykował, nie chciał jej grać – nie ten rodzaj szaleństwa. (To zresztą niejedyny utwór, którego adresat dedykacji nie chciał wykonywać, począwszy od Piano Rag Music Strawińskiego dla Rubinsteina po całą serię utworów na lewą rękę dla Paula Wittgensteina). Pasuje ona za to bardzo do Horowitza.

Do Seong-Jin Cho nie bardzo, jak się okazuje. To znaczy, technicznie wyrabia się jak najbardziej, ale traktuje ten utwór jak okazję do rąbanki – fakt, jest tam dużo głośnych i szybkich akordów, w sam raz do wyżycia się. Tyle że za tą techniką powinno coś jeszcze być, a w tym wypadku nie było nic. Dla mnie cały ten koncert właściwie skończył się z pierwszym tematem, którego pianista kompletnie nie zrozumiał, nastroju, kierunku frazy – niczego. Przykre. Jeszcze stosunkowo najlepiej wypadł finał, ale też były momenty, kiedy pianista wpadał w takie tempo, że po prostu ścigał się z orkiestrą. Publiczność w większości zerwała się z miejsc, ale było też i buczenie. Bis za to był spokojny i ładny – jakaś transkrypcja z Haendla chyba. Koleżanka twierdzi, że niektórzy nie zorientowali się, że to nie Kissin gra, i dlatego były takie owacje. No nie, chyba aż tak źle nie było…

Tak więc po stronie rosyjskiej mieliśmy hałas, natomiast po ukraińskiej – spokój i kontemplację, czyli Requiem dla Larysy Sylwestrowa. Oj, nagrają się go tu w filharmonii – Andrzej Boreyko szczególnie go ceni i wręcz mówi o przyjaźni. Kompozytor zresztą znów ma tu przyjechać – na wykonanie swojej VIII Symfonii za tydzień, też pod Boreyką, ale z NOSPR-em.

O Larysie Bondarenko, muzykolożce i żonie kompozytora, zmarłej w 1996 r., wspominałam tutaj; to tłumaczy niektóre elementy tego utworu, w tym pseudocytaty z Mozarta – cała część Agnus Dei z nich się składa (to wersja wspomnianego utworu Posłaniec), choć większość utworu jest raczej dysonansowa, z elementami serializmu. Wyjątkiem jest poza tym centralna część, oparta na poemacie Tarasa Szewczenki Sen, na melodię o charakterze ukraińskiej pieśni ludowej, zawartą już wcześniej w Cichych pieśniach. I tu znajdziemy owe szczególne efekty chóralne charakterystyczne dla twórczości Sylwestrowa, które wprawiają w trans. A wszystko kontrapunktuje wiatr.