Piąty do czterech

Oficjalnie Musikfest ma w tym roku, jak wspominałam, czterech bohaterów: Bartóka (aż 14 utworów w programie), Lutosławskiego (9), Janáčka (też 9) i Brittena (5). Ale Szostakowicza utworów jest tylko o jeden mniej niż Brittena. Dziś dominował – w znakomitym wykonaniu solistów i Mahler Chamber Orchestra pod batutą Teodora Currentzisa.

Zaskoczeniem było zagrane na początek Preludium i Scherzo na oktet smyczkowy właśnie Szostakowicza, studenckie dzieło 19-latka, bardzo intensywne, w stylistyce późnego neoromantyzmu. Aż trudno uwierzyć, że praktycznie w tym samym czasie tworzył I Symfonię, która jest już absolutnie „szostakowiczowska”. Intensywność pozostała już jako nastrój całego koncertu. Bo i drugi, będący pierwszym pojawieniem się na festiwalu dzieła czwartego z oficjalnych bohaterów i drugiego tegorocznego jubilata, też był pełen intensywności, ale zupełnie innego rodzaju.

Benjamin Britten napisał kantatę Phaedra do tekstu Roberta Lowella według Racine’a już pod koniec życia. Tu podrzucam wykonanie niezrównanej Janet Baker, dla której dzieło zostało napisane i która dokonała jego prawykonania w Aldeburgh (kompozytor zdążył jeszcze je usłyszeć na parę miesięcy przed śmiercią), ale trzeba powiedzieć, że Angela Denoke, choć może w jej urodziwym głosie nie było aż tak ekstremalnych namiętności, wypadła bardzo dobrze – w tej interpretacji było to może trochę mniej osobiste. Namiętność jednak zawiera się w samej muzyce, o mocnej linii melodycznej i ascetycznym akompaniamencie. Britten myślał o całej operze, ale na skomponowanie wielkiego dzieła nie pozwolił mu stan zdrowia. Poprzestał więc na kantacie-monodramie typu haendlowskiego, z udziałem smyczków i perkusji.

Szostakowicz w ostatniej dekadzie życia (zmarł w tym samym 1975 roku, co Britten) także pozostał przy intensywności emocji, ale jego muzyka stała się już skrajnie ascetyczna. Dwie z jego późnych symfonii – XIII Symfonia „Babi Jar” do poezji Jewtuszenki (zabrzmi tutaj 5 września) i wykonana właśnie dziś XIV Symfonia – są właściwie cyklami pieśni i w gruncie rzeczy nie wiadomo, czemu upierał się nazwać je symfoniami. Utwór ten poświęcony został Brittenowi i po jego batutą wykonany po raz pierwszy, więc programowe koło koncertu się zamknęło. Tematem tej symfonii jest śmierć – to jakby nawiązanie do Pieśni i tańców śmierci Musorgskiego (które Szostakowicz zinstrumentował wcześniej) zilustrowana również – jak w dziele Brittena – intensywnie emocjonalnym śpiewem i bardzo prostym (często słychać tylko dwa głosy) towarzyszeniem smyczków oraz dobarwiającą, często nader dosłownie ilustracyjną (ksylofon i bloki drewniane, czyli „kościane” brzmienia) perkusją. Splatają się tu poezje Garcii Lorki, Apollinaire’a czy Rilkego, cykl jest więc w dużym stopniu protestem przeciwko bezsensowi wojny. Znakomicie śpiewali Denoke oraz bas Piotr Migunow, solista Bolszoj. Currentzis (to ten sam, który dyrygował Pasażerką i innymi utworami Weinberga w Bregencji) prowadził całość bardzo ekspresyjnie. A na koniec, z ostatnią nutą, zgasło na estradzie światło. Publiczność długo nie chciała wypuścić artystów. Bisów jednak nie było, bo jak tu bisować coś takiego?