Dzień przeróbek

Na popołudniowym koncercie – Chopin w twórczej interpretacji Zygmunta Krauzego. Wieczorem – Verdi, Wagner i Beethoven pod palcami Cypriena Katsarisa.

Zygmunt Krauze, który przez wiele lat działał nie tylko jako kompozytor, ale i znakomity pianista, robił już różne rzeczy z Chopinem. I nie tylko z Chopinem – pamiętny był gdzieś w latach 70. jego The Last Recital, który pianista-kompozytor przedstawiał w różnych wersjach, najczęściej po prostu w ten sposób, że grał w urywkach, czasem powtarzanych, jakby je ćwiczył, swoisty kolaż fragmentów dzieł z klasycznego (a właściwie głównie romantycznego) repertuaru fortepianowego, któremu towarzyszyły z głośników zarejestrowane podobne kolaże.

Tym razem zadziałał w inny sposób: zinstrumentował część preludiów Chopina na skład znakomitego holenderskiego zespołu Nederlands Blazers Ensemble: klarnet i basklarnet, fagot i kontrafagot, dwie waltornie, trąbka i puzon, a do tego jeszcze skrzypce i kontrabas. Instrumentacje z groteskowym poczuciem humoru, np. Preludium E-dur na instrumenty blaszane (od razu nabiera ciężkości wagnerowskiej) czy zwijające się w pośpiechu klarnety w Preludium b-moll (powtórzonym na bis z automatyczną perkusją i dyskotekowymi światłami). Niezinstrumentowane preludia grał w przerwach Wojciech Świtała, który też czasem podchodził do rozstrojonego pianinka (będącego aluzją do instrumentu, przy którym Chopin komponował preludia na Majorce), a rozpoczął całość starym utworem Krauzego Gloves Music (z tą różnicą, że rękawiczki były białe – to miał być Chopin w białych rękawiczkach), po nim zdejmując je i grając Preludium e-moll. Dodatkowym elementem były grane przez zespół intermezza – to już była muzyka w stylu Krauzego, trochę łącząca, trochę budząca dodatkowe napięcie.

Wiem, że wielu jest ortodoksów, którzy nie znoszą przerabiania Chopina jakkolwiek – ja do nich nie należę i miałam dużo dobrej zabawy, zwłaszcza że Nederlands Blazers Ensemble jest świetny. Skojarzyło mi się to też z bardzo przeze mnie lubianym Ludwigiem Van Mauricia Kagla, który w latach 60. robił coś podobnego z Beethovenem. Ciekawe, że Krauze, gdy mu to powiedziałam, stwierdził, że tego nie zna. Trochę dziwne, że się uchował, ale w sumie bliżej bywał kultury francuskiej niż niemieckiej, więc mogło się tak zdarzyć, że nie trafił na ten film ani utwór.

Było w każdym razie wesoło (z tego też podobno ma być płyta), a Holendrzy zrobili nam potem dodatkową przyjemność i dali benefisowy koncercik w foyer na parterze Studia im. Lutosławskiego. Sprzedając przy okazji swoje płyty po zaledwie 2 dychy każda, więc zakupiłam trzy – szczególnie się cieszę z De Staat Louisa Andriessena.

Wieczorem – Katsaris. To pianista nierówny. Technikę paluszkową ma znakomitą, a jednak te paluszki czasem za bardzo przelatują. Pierwszą część zrobił nastrojową, z parafraz (Lisztowskich i własnych) utworów Verdiego i Wagnera; Śmiercią Izoldy wprawił publiczność w taki nastrój, że długo nie miała odwagi klasnąć. Niestety złym pomysłem był V Koncert Beethovena w wersji na sam fortepian samego Katsarisa. Kompletnie go zamazał. Byłam zła, że zostałam na drugą część, na szczęście poprawił na koniec wrażenie bisami: zagranym po staroświecku, salonowo, Nokturnem Es-dur op. 9 nr 2 Chopina, a na koniec – własną transkrypcją drugiej części tego koncertu.